Jest bezpiecznie – 21qubjogjiioykqxloxsscjiq

Było mroźne grudniowe popołudnie w przeddzień Mikołajek. Maciek umówił się z Ulką, że zajrzy do niej około szesnastej. Wtedy mogło nie być jeszcze jej starych w domu. Zanim ojciec wróciłby z Żerania, a matka z biura, zdążyłaby się wyszykować. Kiedy wszedł do mieszkania, stawiała włosy na cukier, dolewając z blaszanego czajnika wodę do miski.

– Wrzątek lejesz?

– Ciepłej nie ma przecież.

Maciek odkręcił kran w kuchni. Na zewnątrz było już –8*C, a zima przecież się jeszcze nie zaczęła. Siedział na taborecie i patrzył na Ulkę.

    – Wiesz, że Monikę wywieźli do Monaru? – zagadnął z rozbawieniem.

    – Duśkę? Taa… pewnie ją stara wysłała… Podobno chce, żeby Duśka szła na AWF… Dlatego… Ale siara, nie? I w ogóle – szarpała się z kudłem na głowie – żeby ci starzy mówili, co masz robić… Przypałowo… Nie? – odwróciła się i nachyliła, zbliżając swój nos do jego. Nagle machnęła głową w dół i przejechała świeżo nastroszonymi włosami po twarzy Maćka. 

    – Aj! Wariatka!

    – Ano, właśnie tak – wariatka. Wariacie…

    Maciek dotknął jej policzka. Przejechał lekko palcem po jej brwi, jej lekko zadartym nosie i zatrzymał opuszek palca na wargach.

Ulka wyszła się przebrać. W kuchni stary zegar wybił pół do piątej.

– O której się zaczyna? – zawołała z pokoju.

– Ósmej.

– Ósmej? Miało być o wpół do siódmej?

– Miało. Ale Frajersi nie zagrają.

– Czemu? – Ulka pytała choć mało ją to interesowało. Ważniejszy będzie dzień spędzony razem. Chociażby i ćwierć dnia. I cały wieczór. A może i noc.

– Duśkę odwozi jej brachol, a on u nich na garach bębni.

– No to pobite gary! – zaśmiała się.

– Włączysz coś?

– Stary może zaraz przyjść.

– Na chwilę. Zaraz idziemy.

– Gdzie?

– Zobaczy się.

Z pokoju poleciało “Pytasz dlaczego jestem roztargniona / czemu przewracam się o własny cień / że milion rzeczy jeszcze nie zrobionych / dlaczego myli mi się z nocą dzień…”

– O nieee… nie, nie, proszę!

 

 

W pokoju Ulka wybuchła głośnym śmiechem. Maciek zakrył uszy rękami, ale Ula wyszła z pokoju tańcząc do muzyki. Była w dziwnej, kolorowej kurtce i szalu na szyi, w uszach miała dwa duże okrągłe kolczyki.

– Co… co… ty masz na sobie? – wydusił.

– Szał nowej mody, oto co! – spojrzała na niego – Oczywiście ci się nie podoba…

    – Wyglądasz jak fanka… Papa Dance!

    Spojrzała na niego ze złością, ale powiedziała tylko spokojnie:

    – A co? Może mam się ubrać w czarny płaszcz przeciwdeszczowy i w łańcuchy z odwróconymi krzyżami? Jak Duśka, Gaga, Ziggy, Czarny i cała reszta tych smutasów? Boże!

Odwróciła się i wyszła do pokoju.

– Nie! Poczekaj! Ula!

Maciek zerwał się.

– Ula!

Kurtka już leżała w kącie. Ulka rozrzucała ubrania po łóżku. 

– Ula, super wyglądasz, naprawdę! 

– Acha…!

– Ula, Uleńka… Pięknie wyglądasz, we wszystkim pięknie wyglądasz…!

Chciał ją objąć, ale odrzuciła jego dłoń.

— Zostaw!

Spojrzała na niego ze złością. Nagle zachrobotał zamek w drzwiach wejściowych.

– O kurwa… Szybko…

Maciek złapał kolorową kurtkę Uli i rzucił jej w ręce.

W drzwiach stanął ojciec:

– Dziewczyno… Co ty… na głowie masz…?

– Szał nowej mody, oto co! – krzyknął z kuchni Maciek wylewając wodę z cukrem do zlewozmywaka. 

– A cześć Maciuś. Idziecie gdzieś?

– Na koncert idziemy… A później…

– Nie ważne – uciął stary – Idźcie sobie…

Usiadł ciężko na taborecie w kuchni. Siedział tak przez minutę patrząc w sufit. Wziął głęboki oddech i przestawił gorący czajnik ze stołu na kuchenkę.

– Nie zostawiajcie tego tak. 

– Wszystko u pana w porządku? – Maciek spojrzał na Ulkę, a później na jej ojca.

– Tak można powiedzieć… jeszcze tak.

– Wcześnie dziś? – mruknęła Ulka

– Zwolniłem się w południe. Musiałem skoczyć do… lekarza.

Ulka i Maciek milczeli. 

– Później pogadamy, Ulcia, idźcie już, idźcie się bawić…

“Idźcie się bawić”? Ulki stary robił dzikie awantury, kiedy chciała wyjść. To “idźcie się bawić” zabrzmiało jak do gówniarzy wyganianych do piaskownicy, a przecież takimi już nie byli.

Ulka wzruszyła ramionami i spojrzała na Maćka. Pociągnęła go za ręce, jakby brała na parkiet do tańca. Maciek pożegnał się i wyszli.

*

Maciek i Ulka spacerowali po Wale Miedzeszyńskim. Było jeszcze kilka godzin do koncertu. Ściemniało się, więc szli jak najbliżej ulicy, żeby było widać jakiekolwiek światło. 

Ulka przykucnęła i patrzyła na sunącą Wisłę.

    –  Wiesz… w dzieciństwie, widziałam siebie często nie jako dziewczynkę, ale jako chłopca. Widziałam siebie w ciele chłopca. Często wyobrażałam sobie, że leżę w szpitalnym łóżku i czuję zapach jarzeniówek.

    Maciek nie odpowiedział. Przysiadł także, patrząc na jej nastroszone blond włosy.

    – Czasem mi się śniły szpitale… Że wokół mnie gromadzą się ludzie w maskach zwierząt, i że niektórzy wyciągają do mnie języki podobne do węży.

    – Byłaś kiedyś w szpitalu?

    Ulka milczała. Oparła brodę na kolanach.

    – Ktoś kładzie mi na twarz aparat tlenowy. Szarpię się, ale tracę przytomność. Czułam, że unoszę się nad łóżkiem, i widzę siebie – leżącą. Wiedziałam, że to ja… Ale wiesz co? To było ciało nieznanego chłopca

    – Ale… Czy to był tylko sen? – starał się analizować Maciek.

    Ulka spojrzała na niego.

    – Wiesz do kogo ten chłopiec był podobny?

    Maciek pokręcił przecząco głową.

    – Do ciebie.

*

    – Leżałam miesiąc w szpitalu. To było w tym roku, wiesz? Wiosną. Niedługo zanim się poznaliśmy. Pamiętam jak podali wiadomość o Czarnobylu. Siedziałam wtedy na zajęciach z historii chyba. Patrzyłam za okno. Na taki dymiący komin kombinatu węglowego u nas. Ziewałam, przysypiałam… Facetka od hiry pierdoliła coś o historii jakiejś nudnej, radzieckiej piosenki. W pewnej chwili wszystko wokół mnie zaczęło wirować. Kolory… Kontury przedmiotów rozpłynęły się… A twarze uczniów i nauczycielki przybrały kształty… takich… gnomów, skrzatów, wiesz? Zwierząt z książeczek dla dzieci, czy coś w tym guście, nie?… To było przyjemne… przez chwilę. Po paru minutach ich twarze zaczęły zmieniać się w takie… Mmm, no, w potwory z morskich głębin albo z jakichś dziwnych starych obrazów. Zaczęłam się drzeć. Wyskoczyłam z ławki, pobiegłam na koniec sali i usiadłam w kącie. Podciągnęłam spódnicę i się wyszczałam. Patrzyłam na swoje siki, i myślałam, że z cipy leci mi krew. Może miałam wtedy okres. Nie pamiętam. Więcej nic nie pamiętam. Obudziłam się w szkolnym gabinecie lekarskim.

    Maciek zasępiony patrzył w rzekę. Nie wiedział co odpowiedzieć. Jedno co wiedział – jedyne co czuł – to, że był w Ulce zakochany jeszcze bardziej.

    – Mówię, ci że / jedyne wyjście to / obudzić się… – zanuciła Ulka i uśmiechnęła się do Maćka.

    Pogładziła go po włosach. Spojrzała znowu na cuchnącą Wisłę.

    – Potem do końca roku szkolnego zamknęli mnie w zimnym szpitalu o takich obleśnych żółtych ścianach z brązowymi zaciekami na suficie. Boże, jaki tam syf był… Pamiętam tylko te jebane, wredne pielęgniarki, bolesne zastrzyki, gorzkie tabletki, które rozdrabniali mi na proszek i wpychali małą łyżeczką do gardła. Był tam czarno-biały telewizor w sali i jakieś filmy… Pokazywali wybuchy bomb jądrowych, zmutowane skośnookie dzieci z chorobą popromienną, jakieś czołgi na paradzie wojskowej, jacyś ludzie przemawiali po rusku… A ty? Co ty pamiętasz?

    – Pamiętam wszechobecny smród fabryki, samotne wycieczki autobusami na koniec miasta, bocznicę kolejowa na której stały stare cysterny z benzyną, hałdy piasku i gruzu niedaleko mojego osiedla, ciemną klatkę schodową kamienicy, gdzie mieszkała moja babcia, bezpańskie dzikie koty czające się przy trzepaku. Kiedyś widziałem wieczorem z okna, jak milicyjna Nyska zajechała drogę młodemu chłopakowi. Z auta wyskoczyli cywile i na siłę wciągnęli go do środka. Ojczym, matka i dziadkowie siedzieli w kuchni przy małej lampce. Babcia modliła się, dziadek z ojczymem mówili o tym, że znaleziono w Wiśle ciało jakiegoś księdza. Ojczym pewnego razu zniknął z domu. Matka mówiła, że wyjechał do dalekiego kraju i kiedyś do nas wróci z pieniędzmi. Widziałem go niedawno na ulicy, koło domu towarowego. Posiwiały i z brodą, pod rękę z kobietą, o wiele młodszą od siebie. Nie zaczepiłem go.

*

    Podążając śladami strug wyschniętych kałuż i dawno nieużywanych bocznic, trafia się gdzieś w rejony miasta, gdzie stoją tylko opuszczone magazyny, warsztaty samochodowe, drewniane budy. W czasie takich wędrówek czuje się czasami strach – albo odwrotnie: odwagę i śmiałość. Odkrywanie nowych, nieznanych obszarów. Ula i Maciek poznali się, kiedy siedzieli z innymi dzieciakami z osiedla na garażach samochodowych, koło ogródków działkowych, tuż za blokami. Rzucali z mostu kamieniami w przejeżdżające dołem ciężarówki. Niebo początku lata nie ciemniało szybko, ale też nie mieli ze sobą latarki. Poszli w dół brukowanej drogi w stronę wału. Latarnie świeciły tam rzadko. Po lewej stronie gdzie płynęła Wisła, w tafli wody odbijały się reflektory nieczynnego portu rzecznego.

Postanowili zejść z wału powodziowego i przejść przez mały las nad brzegiem, w miejscu gdzie stara rzeka łączyła się z nowym kanałem. Tam, nad brzegiem stało kilka baraków. W tym rejonie nie było ogrodzeń. Budy wydawały się być niczyje. Albo raczej zamieszkiwali tu bezdomni, bo wszędzie unosił się zapach szczyn i gówna, starych szmat, zjełczałego materiału. Natknęli się na starą lodówkę bez drzwi, kilka starych opon, gruz, papiery, butelki. Zeszli niżej na betonowy próg nad taflą wody. Szybko przeskakiwali z jednego kawałka betonu na drugi. W pewnym momencie, w tej szarówce, Ula źle wymierzyła odległość i poślizgnęła się na kamieniu. Wpadła z chlustem do wody i zachłysnęła się tracąc dech w zimnej toni. Czas i przestrzeń zwolniły. Wydawało jej się, że wiruje w ciemnej czeluści, ocierając się o podwodne wiry i opada na muliste dno. Pamięta tylko twarz Maćka pod wodą i jego dłoń, którą do niej wyciągnął. Skoczył za nią, gdy zanurkowała. 

    A może to jej się tylko śniło?

    Wracali wtedy do domu autobusem. Patrzyli na wieczorne światła wieżowców. Matka w domu nawrzeszczała na nią. Straszyła „czarną wołgą”, która porywa dzieciaki. Zabroniła oglądać telewizję. W końcu pobiła ją sprzączką od skórzanego paska. Ula nauczyła się nie płakać. Matka zamknęła się w swoim pokoju. Słychać było jej łkanie i szloch. Ojciec oglądał film w telewizorze i nic go – jak zawsze –  nigdy nie obchodziło.

*

– Misiowie puszyści! – rzucił do mikrofonu wokalista nieruchomo stojący na środku sceny. Zaintonował riff na basie. Za nim podążył gitarzysta, dudniący rytm i okazjonalny dźwięk z syntezatora.

Niewielka publiczność stała tak samo nieruchomo jak zespół. Maciek nie próbował nawet stwierdzić, czy ludzie słuchają, czy są zatopieni w swoich myślach, czy są pijani, ale Ulka rozglądała się po sali z ciekawością. Klub był niemal opustoszały. Czterdzieści, w porywach pięćdziesiąt osób. Część rozsiadła się w mroku, pod ścianami i szeptała między sobą. Nikt nie cisnął się też specjalnie na przód, co było dosyć dziwne. Przed sceną stały dwie młode gotyckie cizie i kilku przyjezdnych punków, będących z wyglądu idealnym skrzyżowaniem Andrzeja Zauchy z wokalistą The Exploited. Jakiś idiota w skórzanej kurtce z napisem “kapa z Jarocina”, stojący za plecami Ulki i Maćka śmiał się głośno i gwizdał przeraźliwie.

– Ej! Pet Shop Boys! Sprzedaliście się! Dzwon! Dzwon! Słyszysz? Sprzedałeś się! Dajcie na piwo! Ha! Ha! Ha! – wył na całą salę po pierwszym utworze.

– Dajcie na wódę, towarzyszu Kazimierski, to się sprzedam… – rzucił mu stojący niedaleko Kjurowiec w ciemno zielonym płaszczu. Krzykacz chrząknął wkurzony. Jakaś dziewczyna odwróciła się do krzykacza i popukała w głowę. Krzykacz wzruszył ramionami.

Szewc zabija szewca / bumtarara bumtarara…

Riff sunął ze sceny, kilka osób zaczęło kiwać nieśmiało głowami do rytmu. Kontyngent “Zaucha-Exploited” stał nieruchomo na samym przedzie, pociągając wino ze wspólnej flaszki. 

Bum tarara bum tarara bum ta…

Riff nagle się urwał. Zapanowała cisza. W ciemności sali brzdęknęła butelka na podłodze. Ktoś cicho parsknął śmiechem. Pstryknęła gdzieś zapalniczka. Dym z papierosa uniósł się w stronę sceny i wywietrznika po jej prawej stronie.

– Pogłos po lewej… po lewej… po lewej…

Gitarzysta stał cierpliwie i czekał. Klawiszowiec nachylał się ku odsłuchom i naciskał klawiaturę na swoim sprzęcie. Po wydaniu ze swojego syntezatora serii dziwnych dźwięków machnął ręką. 

– JUŻ BLISKO! – padło ze sceny. 

– Blisko? Blisko czego? Czego blisko? Czego blisko? Chuja takiego blisko! – krzykacz darł się znowu, pokazując w stronę sceny “gest Kozakiewicza”.

– Świata upadek blisko, wiecie, towarzyszu Kazimierski? – rzucił mu znów wredny Kjurowiec.

– Czerwonego chyba – prychnął Maciek.

Kilka osób się zaśmiało. Ktoś się odwrócił i pokazał Maćkowi kciuk w górę.

– Dobrze, że nie… – Kjurowiec sarkastycznie pokazał znak “V” i zwrócił w stronę krzykacza – Co nie?

Gitarzysta rozpoczął riff, za nim podążył bębniarz. Kiedy weszły klawisze, krzykacz rozejrzał się, splunął, poprawił spodnie w kroku, odwrócił się i wyszedł. Dołączył do niego jakiś drugi gość stojący niedaleko i wyszli razem. Maciek, Ulka i kilka innych osób wymieniło spojrzenia między sobą i Kjurowcem. Wybuchnęli śmiechem. 

Spójrzcie / stoję / ja stoję… / Spójrzcie / tańczę! / ja tańczę! / walczę! / ja walczę! – recytował monotonnym głosem znudzony wokalista, wybijając maszynowy rytm na basie bez nawet cienia woli walki.

Maciek też uśmiechał się ironicznie, jak i Kjurowiec obok. Resztka ludzi zaczęła się rozchodzić powoli. Monotonna muzyka ze sceny sunęła hipnotycznie. Publika zachowywała się się jak duchy albo zombie. Wszyscy snuli się po sali. Dwie gotki podrygiwały do rytmu. W rogu stała grupka gości w wojskowych ciuchach i paliła skręta. Jeden z nich w czarnym berecie i przeciwsłonecznych okularach machał rytmicznie głową. Nagle padł na kolana, wstał i znowu padł, wstał i znowu padł, w końcu siadł na podłodze i opuścił głowę.

– Patrz, Maciek… Czy to nie… Zappa? 

– Kto? – nie zrozumiał Maciek z fascynacją wpatrzony w scenę. 

– Zappa. Zappa Hahehe. Z Chorzowa. Nie pamiętasz? Grali latem.

– No coś ty… On? Tutaj? W Wawce?

Skończył się kawałek, gwizdów już nie było. Na sali panowała grobowa cisza. Ktoś sarkastycznie udawał, że klaszcze. Inni w milczeniu kiwali głowami z aprobatą.

– “NAD-CHOOOOO-DZI WIEL-KIEEEEE ŚWIŃ-STWOOOO / KOM-PLET-NEEEE SKURRRRRRWYSYŃSTWO…!” – przerwał ciszę stojący ledwo na nogach jakiś pancur z olbrzymim zielono-pomarańczowym irokezem.

– Co oni za komerchę, kuźwa twoja mać, grają…? – jęczał jakiś inny punk.

– Dobra, dobra, Zmywak, wiemy że tam byłeś w osiemdziesiątym czwartym… – ktoś się zaśmiał.

– Wal się.

Zielony irokez uniósł pięść do góry. Zaczął sam ze sobą pogować w milczącej sali: “Oi-oi-oi-oi…” Kapela mocowała się ze sprzętem, klawiszowiec wołał coś do nagłośnieniowca, dwóch gości biegało z kablami.

– JEST BEZPIECZNIE! – krzyknął wokalista.

Maciek przytulił Ulkę. Muzyka z pełną mocą ruszyła ze sceny jak w maszyna w transie. Gość w berecie i okularach zerwał się nagle i zaczął niezwykły, osobliwy taniec. 

Jest / bezpiecznie / jest / spokojnie / serce / tak czyste… – stłumiony głos szedł z głośników. 

Ulka pocałowała Maćka. Obejmując go, odwróciła się spoglądając na gościa w berecie. Trochę z podziwem, trochę z przestrachem.

– Patrz na niego… Szalone…

Rytm, bas i gitara szły równomiernie do przodu jak walec.

Oczy / powolne…

Zappa tańczył jak czarownik. Wywijał ramionami, a wojskowy beret spadł mu z głowy.

I tylko / i tylko / i tylko ten wiatr / i tylko ten wiatr… – za wokalistą sunęły klawisze imitujące niepokojący szum. Może wiatru, może fabryki, a może starej rury wydechowej z Syreny 102 czy innego Moskwicza.

Zappa upadł na ziemię, zaczął wić się w konwulsjach, jego ciałem wstrząsały dreszcze.

I tylko ten wiatr / i tylko ten wiatr / i tylko ten wiatr / i tylko ten wiatr…

*

Maciek i Ulka stali przed wyjściem i palili na spółę jednego szluga. Ludzie powoli wytoczyli się z zadymionej sali na mroźne podwórko przed Remontem. Minął ich złośliwy Kjurowiec i kiwnął głową, za nim ekipa hipisów z Krakowa, po nich Zappa oparty na ramieniu jednego ze swoich towarzyszy z Chorzowa. Wyszli Ziggy z Gagą i Czarny z Iwoną. 

– Jak tam? 

– Dla mnie super… 

– E tam – wydęła usta Gaga – Zżyna z Joy Division i Killing Joke – zabrzęczała pierścionkami i bransoletkami.

Nagle coś gruchnęło, trzasnęło i z drzwi Remontu wyszło dwóch wąsatych kafarów niosąc gościa w zielono-pomarańczowym irokezie. Rzucili go na chodnik. Huknął na plery, ale mało brakowało, a uderzyłby głową o wystające płytki chodnikowe.

– Ubecja! 

– Zasrane ciołki… 

– Co za chamy! 

Pod klubem zaczęło się kotłować. Dwóch chłopaków podniosło punka z ziemi, ale ludzie byli już podpici i mocno zirytowani. Kilku innych punków natarło na wąsaczy. Poleciała pierwsza butelka i rozprysła się na ścianie, tuż obok drzwi.

– Będzie niezła kaszana– zaśmiał się ktoś. 

– A gdzie Zmywak?

– O mnie pytacie? – Zmywak wynurzył się z mroźnej ciemności z drewnianą pałką w ręku – No co się gapicie? Naszych biją! – krzyknął.

Tłum ruszył. Wąsacze zdążyli czmychnąć i zabarykadowali się w środku. Kilku studentów szarpało się z drewnianą ławką i już szli z nią w stronę wyjścia z klubu.

– Bez jaj, kurwa! Co wy chcecie budynek roznieść?

– Nie będą ubeckie kurwy naszych chłopaków bić!

– A ty co?! Sam ubek jesteś?

– Idź się pierdolić! Przecież zaraz zomowców wezwą i będzie przypał!

– A co, to już pancur się pobawić nie może?!

– Precz z milicją!

– Precz z komuną!

– Precz z preczem!

Grupa punków i studentów – między nimi także Zmywak i Kjurowiec – zaczęła kopać w szklane drzwi, za którymi zebrała się garstka wąsów i działaczy klubu. Reszta publiki z koncertu stała z tyłu i obserwowała walczących dopingując ich głośno. Dziewczyny piszczały wystraszone.

Nagle jak spod ziemi wyrósł krzykacz z koncertu wraz ze swoim przydupasem. 

– Co tu się kurwa dzieje?! Jebana gówniarzeria!

Podeszli w stronę kotłujących się ludzi, którzy próbowali wyważyć drzwi.

– Stać! Milicja Obywatelska! Natychmiast się rozejść!

Kjurowiec i Zmywak zobaczywszy krzykacza odwrócili się. 

– Wypierdalaj stąd Kazimierski, ty mendo!

Kjurowiec rozpiął płaszcz, podniósł wysoko nogę i z glana przykurwił krzykaczowi. Zmywak złapał upadającego na ziemię ubeka i od tyłu zaciskał mu ramieniem szyję.

– I co, ubeku pierdolony?! Komu skroiłeś tę papę w Jarocinie, co?! Przyznaj się ty skurwysynie!!!

Ubek próbował wyswobodzić się z uścisku i prawie mu się to udało, bo znał dobrze ten chwyt. Powalił Zmywaka na ziemię, ale Kjurowiec i punki rzucili się na niego. Przydupas zniknął. W tym momencie wjechały trzy Nysy milicyjne i dwa Polonezy, bez żadnego sygnału i na wyłączonych światłach. Niemal na oślep po ludziach, wjechali na placyk przed klubem. Krzyki, piski, nawoływania. Mały tłumek rozpierzchł się szybko – pierwsi uciekli studenci. Na placu boju zostało kilku punków, Kjurowiec, Zmywak i Ziggy, który dołączył wcześniej do pomocy pod drzwiami.

Ulka, Maciek, Czarny i Iwona zwiali na tyły, za krzaki, ciągnąc za sobą Gagę, która wyrywała się i darła wniebogłosy ze wściekłości, gotowa pomóc Ziggy’emu. 

    Milicjanci wyskoczyli z Nysek pałując bez opamiętania każdego, kto stał im na drodze. Dostało kilku studentów – tych pały najszybciej zgarnęły do suk milicyjnych. Chłopaki stawiali opór, ale najwyżej słowny. Punki zaś rzucili ubeka na chodnik i uformowali gardę. W grupie oprócz kontyngentu „Zaucha-Exploited”, było kilku warszawskich maruderów i garstka przyjezdnych oraz anarchiści z Szaro-burej Alternatywy. Zaczęła się szarpanina, pałowanie, wyzwiska. „Kurwy” leciały jak Mołotowy, ale „nie pokonasz ‘kurwą’ psa” – jak to śpiewali Tubylcy Żelazobetonu, punkowcy z Morąga. Milicjanci wycofali się przed Nyski, a jakiś zomo-chuj odbezpieczył granat gazowy i było po sprawie. 

    Do Nysek wpakowali najbardziej krewkich i szybko wywieźli, a za chwilę podjechała ‘lodziara’ i zabrała resztę. Trwało to kilkanaście następnych minut. Ci, co uciekli stali w bezpiecznej odległości i patrzyli.

    – Gaga… – prawie z omdleniem szeptał Czarny – dobrze, żeśmy cię utrzymali, dziewczyno…

    Gaga siedziała na krawężniku i płakała. 

    – Chuj z tą komuną zasraną… Boże! – wydarła się na całą ulicę – Kiedy to się skończy?! Kiedy?! Kurwa! Jebana! Mać…! – wstała nagle i kopnęła kosz na śmieci. Wszystko rozsypało się na chodnik.

    – Degeneraci! Wandale! – krzyknęła starsza kobieta, która ich mijała na wieczornym spacerze z psem.

    – Zamknij… – Gagę złapał Czarny i trzymał mocno – …się ty stara babo! Ty komunistko zasrana…! – Gaga szarpała się wściekle.

    – Aśka! Asia! Proszę! – Czarny ją trzymał, a Iwona próbowała ich objąć. Gaga i Iwona szlochały, Czarny je przytulał.

    Maciek i Ulka siedzieli na chodniku. Maciek palił jednego za drugim.

    – Daj.

    Ulka urwała filtr.

    – Nic nie mów. Nie pytaj… Niccc…

*

    Gaga, Czarny i Iwona poszli na autobus, albo i może do jakiegoś najbliższego sklepu po wódkę. Byli starsi o dwa, trzy lata od Maćka i Ulki. Nie tak wyobrażali sobie zakończenie wieczoru. Mieli jechać do Gagi na chatę, na Grochów, jej starzy zwykle od piątku do niedzieli siedzieli u rodziny w Otwocku. 

    Maciek i Ulka szli jakąś uliczką w milczeniu. Nagle zza zakrętu wyszło pięciu skinów. Ulka złapała Maćka za ramię. Przystanęli na chwilę. Maciek pamiętając zadymę sprzed niecałej godziny – a może pół godziny, w szoku stracili rachubę czasu – poczuł przypływ odwagi i sił.

    – Ula, słuchaj: cokolwiek się stanie – uciekaj.

    – Maciek, nie… Maciek, odwróćmy się i skręćmy tam w lewo… tam… niedaleko…  jest przystanek…

    – Przystanek! – uśmiechnął się  złośliwie – A rozkład jazdy znasz? Chodźmy, po prostu chodźmy. Nic nam nie zrobią… Ale… jeśli…

    – Maciuś, proszęęę cięęę… – szeptała jak najciszej Ulka.

    – Chodźmy…

    Szli prosto na tych pięciu skinów, którzy stali naprzeciw nich na chodniku.

    – Co, brudasy?

    Mijali ich patrząc przed siebie.

    – Ej! Mówię coś, gnoju! Do ciebie, ty pizdo jebana!

    – Niezłą cipeczkę masz ze sobą, he he he! Dobrze ciągnie druta, co?

    Jeden ze skinów złapał Maćka.

    – O, proszę! A kogo my tu mamy? Ha ha! Pan Zapalniczka!

    Skinol trzymał Maćka za kurtkę i zbliżył do niego swoją pijaną, durną gębę.

    – Co, nie pamiętasz? Ty jebany złodzieju zapalniczek?

    Szarpał Maćka za kurtkę. Ulka złapała skina za ramię.

    – Zostaw go… Idziemy do domu, co on ci zrobił…?

    – Co on mi zrobił? – skinol zacisnął zęby – On mi, kurwa, chciał zajebać tę zabytkową zapalniczkę mojego dziadka… A wiesz kim był mój dziadek? On, kurwa, walczył w ‘47 z komuchami! Jarzysz, księżniczko?

    Skin rzucił Maćka na chodnik. 

    – My się tu kolegą zajmiemy, a ty księżniczko, lepiej zmiataj…

    Jeden ze skinów złapał Ulkę. Skini rzucili Maćka pod ścianę. Dostał z kolana, raz i dwa, kilka razy pięścią, ale skulił się, więc zaczęli go kopać i glanować. Ten największy kilka razy skakał po nim ciężkimi glanami. Ulka darła się na całą ulicę.

    – Zamknij się dziwko jebanaaa! – syczał skinol, którą ją przytrzymywał.

    Otworzyło się okno w kamienicy naprzeciwko. 

    – Co tam się dzieje?! Cisza, bo wezwiemy milicję! – krzyknął ktoś z drugiego piętra.

    – Rambo, kurwa, zostaw tego gnoja! Spierdalamy stąd!

    Rambo sprzedał jeszcze ostatniego kopa Maćkowi i pochylił się nad nim:

    – I pamiętaj brudasie: przyjdzie jeszcze czas, że to MY będziemy w tym kraju rządzić. I wiesz co? – Rambo wręcz ociekał śliną z nienawiści i syczał – Chuj. Ci. W twojo. Brudno. Pankowo. Dupę.

    Splunął jeszcze na ziemię.

    – Tyle ci powiem.

– Dobra, zwijamy się stąd, kurwa – rzucił inny i pobiegli w boczną uliczkę.

*

Sprawca całego zamieszania, punk z zielono-pomarańczowym irokezem leżał cały czas na trawniku pod krzakiem. Tam gdzie go odtransportowali wcześniej studenci. Otrzeźwiał dopiero w momencie gdy wjechała milicja. Patrzył nieprzytomnym wzrokiem na rozrzedzający się tłum. W całym tym rozpierdolu wszyscy o nim zapomnieli, łącznie z milicjantami i ubekami. 

– O kufa… Ale kaszana, ja cię pierniczę… 

Wyciągnął z kieszeni spodni “Popularnego”. Pstryknęła jedna zapałka, druga, trzecia. Jak przez mgłę usłyszał z daleka:

– Burak! Burak! Wstawaj Burak, bo nam ostatni do domu spierdoli!

– Jjjiiidę… jidę już no…

– Burak! Jak coś, to na Wschodniej, nie? I nie rób kaszany, tylko bądź! Za godzinę!

– Jo, jo…

Z petem w zębach Burak wstał i otrzepał się. Pomacał kieszenie. Wszystko na miejscu. Tylko plery go jakoś tak dziwnie bolały. Człapiąc zygzakiem minął muzyków z zespołu, którzy pakowali graty do Żuka. Zacisnął pięść:

– Szacun, kufa, szacun…

Tamci odmachnęli mu na pożegnanie. 

Burak spojrzał na brudną, mroźną Warszawę w oddali. Ruszył wolno koślawym chodnikiem, bełkocząc pod nosem: Urodziłem się w Olsztynie / nie w Paryżu czy Londynie / brudne mury, krzywe płoty / nic tu nie ma do roboty

 

“Jest bezpiecznie” jest 16. rozdziałem powstającej powieści „To przyszło z kanałów, chociaż są tacy, którzy twierdzą, że przyszło z kosmosu”, autorstwa 21qubjogjiioykqxloxsscjiq.

 

Opublikowane drukiem w zinie „Chaos w Mojej Głowie”, numer 21, czerwiec 2020.