Tworzywo – Ahsan Ridha Hassan

Siadam do pisania tekstu. Dzisiaj będzie krótka i ładna historia. Historia miłosna. Ale nie zwykła, banalna, jakich wiele, będzie o uczuciu głębokim i prawdziwym, o cierpieniu i żądzy, o przeciwnościach losu, o dziwnym, naprawdę popieprzonym świecie (akcja dzieje się w cyrku), o magii i o stracie. Będzie to historia, jakiej jeszcze nie było i, mam nadzieję, w najbliższym czasie nie będzie – jeżeli jakieś beztalencie, groszowy grafoman spróbuje ją tknąć i przemielić na swój, ubogi styl, to nie ręczę za siebie… Ale póki co żadnych groszowych grafomanów, beztaleńć, ani nawet cieni grafomano-beztalenciów wokół mnie nie ma. Jest za to biurko, czysty blat z ciemnego drewna, kubek dużej kawy i laptop. No i smartfon, ale jest piątek wieczór, nikt już nie zadzwoni – poinformowałem chłopaków, że dzisiaj to nie bardzo na miasto, nie bardzo na piwko, ani na laski wyjść nie mogę, bo taka jedna do mnie wpada. Mruknęli pod nosem, że gejowsko, ale wiedzieli o co chodzi. To znaczy wydawało się im, że wiedzieli, bo tak naprawdę, to nie wiedzieli nic. Myśleli, że zaliczę, urwę gwint, pójdę w ślinę i inne takie, a ja. A ja siadam do tworzenia tekstu, do Pisania Utworu. Bo kryję się z tym przed wszystkimi. Przed rodziną też, choć rodziców dzisiaj nie ma. Pojechali na spotkanie ze znajomymi. I też myślą, że dzisiaj gwintował będę, zrywał i ślinił, chociaż ujęli to inaczej. Bawcie się, tata kiwnął głową i wyszedł, a mama spojrzała najpierw na niego, potem na mnie, potem na niego, a potem jeszcze raz na mnie. Z dumą. Znalazł sobie! Nareszcie! Nie bej! I gej! W naszej rodzinie rozwodów nie było i nie będzie! I bejów! I gejów!

fot. Anka Bednarczyk

Wyszli.

Zamknąłem drzwi kwadrans temu.

Siedzę. Cisza. Kubek kawy, lśniący, ciemny blat i laptop. Odpalony edytor tekstu.

Dobra, czas zacząć.

Myślę, co by tutaj wstukać jako pierwsze zdanie, bo, pierwsze zdanie najważniejsze, wiadomo. Tuzin książek o pisaniu przeczytałem, nawet kurs pisarski online przestudiowałem, dyplom mam, więc wiem. Pierwsze zdanie to absolutnie najmocniejsza sprawa. Ma działać na czytelnika, jak banknot na dziwkę. Skup się. I działaj, schodź coraz niżej i niżej. W dół tekstu, rzecz jasna.

Zacznę klasycznie, bo to historia miłosna. Ona musi być delikatna, musi być ucieleśnieniem kruchości i metafizyki piękna. Musi być baletnicą. A on, on będzie przegranym facetem, pozornie, ale z pasją. I ona tą pasję dostrzeże i się zakocha. Bohater będzie, a jakże niebanalnie!, klaunem.

Już czuję to twórcze podniecenie, nachylam się nad klawiaturą, palce dotykają powierzchni Z  (Zaczęło się jak zwykle, tak ma to zdanie brzmieć właśnie), jestem skoncentrowany, coś w mózgu się przestawia, naciskam i…

Bzzzzz!!!

Co jest?!

Rozglądam się wyrwany ze stanu błogiego skupienia, z transu prepisarskiego. Laptop, kubek kawy, wibrujący smartfon…  Jakiś obcy numer. Rozłączam.

Dobra, wracam do pisania.

Kładę dłonie na klawiaturze. Wciągam głęboko powietrze. Łyk kawy. No może jeszcze jeden, więcej inspiracji, na zapas. Działam.

Zaczęło się jak zwykle. Jest, udało się! Napisałem. Dobra, co teraz? Rozmyślam nad tym, jak pięknie, nieziemsko pięknie zacząć. Delikatnie, bo ona jest istotą delikatną, niemalże eteryczną, ale jednocześnie z dużą dawką cierpienia, bo on jest skrzywdzony przez świat, który pędzi nie wiadomo gdzie, przez świat pełen ekonomistów, prawników i płytkiej kultury, powierzchownych podniet, niczego głębszego, a on oszalały pasją do cyrku. Cyrku, który jest innym światem, jedynym światem, jaki akceptuje go, takim, jakim jest. Złamanym facetem po trzydziestce. Jak ja. Po niedokończonych studiach, w zasadzie dwóch kierunkach – wydziale prawa po czterech latach rzuconym z hukiem (bo to nie była prawdziwa pasja, rodzice, wiadomo, patrzyli na mnie jak na idiotę, kretyna kompletnego, debila największego z debili, króla patałachów i niedorajdów, bo tyle kasy, hajsu, lat poszło w piach, a ja że mam inną pasję, inny świat mnie ciągnie, inni ludzie i w końcu na swoim postawiłem) i filologii polskiej po sześciu semestrach skapitulowanej (pierwsze trzy semestry to był czas rozeznania i zdania sobie sprawy, że to jednak nie to miejsce, że oszukany zostałem strasznie, że nie uczą tutaj o Prawdziwej Twórczości, że nie tworzą Prawdziwych Pisarzy, a jedynie fabrykanty z fabryki, kaleki na rynek pracy nieprzystosowane i niepełnosprawnych wśród literatury; kolejne trzy semestry, wiadomo, robiłem, żeby rodzicom pokazać, że się mylą, że wytrzymam; jest licencjat i mam ich w dupie). Chociaż może ten klaun będzie miał inne studia? A może bez studiów? To się zobaczy jeszcze, w tekście wypłynie. Zastanawiam się jeszcze, czy, jak u mnie, doliczyć rok wędrówki bez celu, szukania swojego miejsca, swojego kąta do pisania w dużym mieście, w Paryżu i niemożności utrzymania się i ostatecznej kapitulacji (tak, tak, powrotu do domu rodzinnego na garnuszek rodziców, do spotykania z kumplami nieudacznikami, którzy tak, jak i ja, ani rodzin nie mają, ani pracy sensownej, a ze starą, starym, starymi żyją i na dupy, laski, świnie, na wyrywanie gwintów i wódeczkę w piątki chodzą, bo tylko to im zostało). Ale nie, tego też teraz nie opiszę. Zacznę od tego, że był klaunem, banalnie, zwyczajnie. I potem znowu pogłębię, wciągnę czytelnika w moją grę, w odkrywanie złamania, źródła pęknięcia tego człowieka po trzydziestce, który, wedle wszystkich standardów sukcesu i pędu, jest życiowym gównem. Z czerwonym nosem, w za dużych butach.

A ona? Baletnica. Czysta i piękna, młoda, musi być koniecznie młodsza od niego. O dziesięć, albo naście lat. Musi być przed dwudziestką, niewinna, pełna marzeń o szerokim świecie, który nie zdążył jej jeszcze splugawić. Musi być czymś całkowicie innym, niż Zosia, Zośka, Ta-pizda-którejpoświęciłemstanowczozadużo-Samiwieciekto. Siedem kurwa lat. Baletnica musi być zupełnie inna, muszę… On musi mieć zupełnie inny początek. I, mimo przeciwności, musi skończyć się szczęśliwie. Nie banalnie, ale ot tak. Nie do końca jak w życiu, w moim życiu, chwilowo, ale jakoś realniej.

Dobra, piszę. Dotykam klawiatury, już ma być o pięknie i o uczuciu palącym, kiedy…

– Pierdolone deja vu! – drę się i podnoszę ten wściekle bzyczący telefon. – Słucham?… Nie proszę panią, nie nazywam się Adam Siedlecki… Tak naprawdę Adam Siedlecki – robię smutny głos, niemal dławię się goryczą mojego tonu żałoby. – Adam miał straszny wypadek dzisiaj, wie pani? Na motorze. Leży teraz w szpitalu, umiera… Tak, mi też jest przykro. Oczywiście, że pani nie wiedziała. Do widzenia.

Kurwa. Zawsze coś. Ale nie, nie wyłączam tego pieprzonego telefonu. Do trzech razy sztuka. Normalnie bym go wyłączył, ale kto wie, czy rodzice nie zadzwonią po coś, a jak nie odbiorę, to pewnie wrócą, sprawdzić czy wszystko w porządku i, jak będę naprawdę zanurzony w pisaniu, to już nie będzie zmiłuj się. Muza ucieknie. Na dobre.

Dobra, o czym to ja miałem pisać? Acha, jest pierwsze zdanie. Ech, nie, nie, nie. Zbyt ładnie, zbyt kurwa pięknie. To musi być inaczej.

A może nie będzie o klaunie i baletnicy? Może napiszę o dwójce ludzi, zwyczajnych. On będzie nazywać się… Adam. Jak ja. Czemu nie. Dam mu taką samą historię, jak mnie, będzie bardziej autentycznie. Pisarz powinien pisać w końcu o tym, co zna. Cyrk to fajny pomysł, ale czytelnicy i krytycy i w ogóle wszyscy będą pukać się w łeb, że to ni realizm magiczny, ni postmodernizm, a jakaś papka i gówno. Nie dostrzegą głębi, no bo jak? Popkultura, popestetyka, popmózgi. Ale do Adama się nie do czepią. Przeczytają o zwykłym Adamie,  odpierdolą się od twórcy i wgłębią w historię.

Wybornie.

Łyk kawy, kubek prawie pusty.

Patrzę na dno kubka, na fusy, patrzę na ekran. Kasuję tekst. No, jest po równo. Nowe pierwsze zdanie, to i nowa kawa być musi.

Idę do kuchni. Zaparzam. Wracam po siedmiu minutach.

fot. Anka Bednarczyk

A teraz ona. Jakby ją nazwać? Zosia, to byłoby zbyt banalnie, to byłaby autobiografia. A ja chcę historię napisać. Nazwę ją Agata albo Alicja, Alicja to ładne imię. Zawsze mi się podobało. I napiszę na nowo historię moją, to znaczy bohatera. Zacznę od tego, że siedział przy biurku, rozmyślał nad napisaniem historii o prawdziwym uczuciu i wtem zadzwonił telefon, on odebrał. Ona dzwoniła, bo… Bo pracowała w call center. Genialne! Ja to mam łeb! No i ona dzwoni, proponuje sprzedaż, nie wiem, nowej taryfy abonamentowej na telefon i internet, i ja, to znaczy on z nią rozmawia. Ale ona ma taki smutny głos. Więc pytam, pyta się co się stało i ona zaczyna się zwierzać, że pracuje w call center, bo ma problemy finansowe i, nie robi tego, co kocha i… Ma dziewiętnaście lat i jest z małej miejscowości i czuje się taka zagubiona i nie wierzy w siebie… I ja, on mówi, że ma podobnie, tyle, że jest starszy, po trzydziestce, w zasadzie to ma trzydzieści trzy lata, jest antytezą sukcesu, siedzi u rodziców na garnuszku, ale ma marzenia i wierzy, że je zrealizuje… I się rozmowa rozkręca i on ją pyta o imię, mówi, że Alicja, umawiają się i…

Bzzzzzzzzzz.

– Cześć Alicjo – mówię podekscytowany. – Yyy… Jaki KURWA GRZEGORZ?!… Nie kurwa, nie chcę zmieniać taryfy! Wykreśl mój numer! Spierdalaj! Tobie też kurwa miłego… kurwa!

Ja pierdolę. Wyłączam telefon, choćby nie wiem co.

Jestem… Ręce mi się trzęsą! Patrzę na zegar. Jak to dwie godziny?! Dwie godziny tu siedzę i nic? Zero? Null kurwa?!

Myślę o historii, ale zbyt banalne, zbyt cukierkowo. Za mało mułu, za mało życiowego gówna, za mało dramatyzmu.

Pięć minut wolnego. Wchodzę na fejsa, przeglądam powiadomienia, klik, klik, klik, pięć zakładek, siedem, przeglądam, połowa artykułu o celebrytce, która pokazała cycki, ale ja nie dla tekstu, a dla cycków! Gaszę.

Patrzę na edytor, na kubek, na edytor.

Nie, nie będzie o żadnej Alicji. Będzie o mnie. I o Zosi. A zacznę prosto, szczerze. Mocnym początkiem.

Zgwałcił ją. W ciemnym zaułku. Bo to zwykła kurwa była.

Zamykam klapę od laptopa.

Koniec na dzisiaj.

Wychodzę na miasto.

Do chłopaków.

Najebać się.

O.

 

fotografie: Anka Bednarczyk