Płaszcz – Ahsan Ridha Hassan

Ag Żer

Wyszłam na miasto, wystrojona, odziana w fajne ciuchy, nie wszystkie markowe, wiadomo, ale te, które trzeba było mieć na wierzchu z metką odpowiednią, ha, nawet nie z metką, bo metki teraz są niemodne, jakieś takie w latach dziewięćdziesiątych, w tyle zostały, co buraki chciały się pokazać, że haczyk mają albo pasek na koszulce, na bluzie; w te ciuchy byłam ubrana, na wierzchu, że tak powiem. Teraz jest subtelniej, nie ma metek. Są marki, łagodnie wtopione w krój, w kształt torebki, w okularów łuk oprawki, drobny szczególik, który robi z mojego płaszcza, mojego ukochanego, niedawno kupionego płaszcza, a to znaczy też ze mnie coś zjawiskowego. Nie mam telefonu z jabłkiem, to byłby już zbyt duży lans. Trzeba mieć takt i wiedzieć w czym i gdzie wyjść.

A ja wiem. Więc wyszłam.

I wyszłam na miasto ubrana przede wszystkim w szpilki, kapelusz, okulary i płaszcz kremowy, płaszcz od B., płaszcz najukochańszy, najwspanialszy, płaszcz w którym nago mogłabym, a co mi szkodzi, powiem wam, nawet robiłam to, chodziłam w nim nago po domu i trochę w ogrodzie; także w ten właśnie płaszcz ubrana byłam.

I wychodzę na miasto, idę deptakiem, wszystkie spojrzenia na mnie, a ja nic, nie patrzę, nie daję im satysfakcji, niech patrzą, niech się ślinią, niech wiedzą, że ja nie dla nich, że nie ta półka, że inny świat, bo wszystko nas dzieli, a płaszcz otula mnie i chroni przed nimi. Idę wśród westchnień i łypań, wśród szeptów i obrzydliwych propozycji, jakie słyszę, albo wiem, że w moją stronę lecą, myślą, co oni by z taką zrobili, czego by taka nie zrobiła, ale mam to w… A w sumie to nie mam, w sumie to nawet lubię. Nawet mnie to podnieca. Jestem młoda i atrakcyjna. Jestem piękna. A płaszcz, płaszcz o tym świadczy.

Wtem zerwał się wiatr, wiatr tak niespodziewany, że aż zatrzymałam się. Powiał z lewej, z prawej, uniósł dół płaszcza w górę, to łapię, ale zaraz przód, zaraz do paska się dobiera, trzymam drugą dłonią guziki, poprawiam okulary, bo się zsuwają, a wiatr, zefir lubieżny bawi się ze mną, klamrę luzuje, guziki otwiera, jak nie dolne, to górne, kieszenie wypróżnia, unosi poły płaszcza i wtem unosi mnie delikatnie, trzy, pięć, dziesięć, już sama nie wiem ile centymetrów, metrów nad ziemię. Ludzie zatrzymują się, patrzą, śmieją i oblizują. A ja próbuję tu się zasłonić, tam sukienkę wygładzić, bucik przytrzymać, żeby nie spadł, bo ktoś jeszcze porwie. Ja o bucik się martwię, o mój obcas, a wtem wiatr płaszcz otwiera i nim się orientuje, porywa, zdziera ze mnie, unosi gdzieś w przestworza.

Za płaszczem patrzę, a on oplata mnie, szumi i kapelusz z głowy zrywa, ja za kapelusz próbuję złapać, a on buciki mi, lewy i prawy, prawy i lewy, naraz, osobno z nóżek zrywa i zabiera, nie wiem nawet gdzie. Ja po buciki się schylam, a zefir bezczelnie i nieobcesowo zupełnie okulary ściąga i gdzieś chowa, a kiedy nachylam się w przód, żeby je złapać, żeby je chociaż ocalić, kiedy tak do przodu wygięta jestem jak struna, jak oprawki moich przeciwsłonecznych, stylowych, on siup! I przez głowę mi sukienkę ściąga, niepostrzeżenie i gładko, jak to wiatr potrafi.

Ag Żer

Unoszę się nad ziemią, na wysokości okien kamienic, jakaś pani na mnie patrzy, a ja w samych pończochach i bieliźnie, w staniku od F. i stringach dziewczęcych, casualowych, kolorowych, do wykwintnej góry zupełnie nie pasujących. To nie wiem czy się wstydzić, czy coś zrobić, a ona, stara rura, gapi się na mnie z beznamiętną miną, pewnie rosół robi, zaraz wykipi. To dumnie zadzieram głowę i mówię pewna siebie:

– Co się pani patrzysz, lepiej rosołu pilnować. Bo oka jakieś wypłyną – radzę jej dobrze, a ona tylko wzrusza ramionami i obserwuje, co ten niegrzeczny, bezwstydny wiatr ze mną robi.

Co się będę przejmować, myślę sobie, chce, niech patrzy, niech się wszyscy gapią, co się wstydzić mam, nie takie zdjęcia do sieci wrzucałam, psiapsióły widziały, chłopaków drażniłam, lajki i udostępnienia zebrałam. Reszta też niech sobie popatrzy. Niech zazdroszczą, bo mają czego, taka sztuka jak ja, to jest coś. Płaszcz mnie już nie dzieli, a szkoda, bo zapewniali, że bezpieczny, że nikt podglądać nie będzie, co tam pod płaszczem noszę, że wytrzymały, że prywatnochronny, a tu jeden podmuch i go nie ma, i prawie w negliżu nad wszystkimi się unoszę. W pończochach. I staniku. I stringach kolorowych, casualowych.

Zebrało się ich nagle sporo, stoją, gapią się, oblizują, brzydkie rzeczy robią, szmata mówią, dziwka, puszcza się, zdjęcia robią, udostępniają, jest ich coraz więcej, nagle cała ulica zapełniona, okna i obok tej pani, co oka w rosole się robią, stoją, na dachach, koło komina, prawie nie pospadają stamtąd, cała ulica, każdy kąt zapełniony, wszędzie ich pełno i się gapią i czekają co wiatr zrobi, co jeszcze po płaszczu porwie, bo ja w tą grę zgodziłam się grać, płaszcz ubrałam, na miasto wyszłam, płaszcz co przed wiatrem też miał chronić, a nie chroni, więc stawię czoło dumnie temu wszystkiemu.

Znowu zefir połaskotał mnie, nawet się zaśmiałam, nawet przyjemnie było, nawet, powiem szczerze mnie to podnieciło. Patrzę w dół, a tam same cycki zostały, bez biust-halterów, stringów nie ma, a pończochy przepadły gdzieś z wiatrem. I naga tak wiszę, zupełnie goła, na golasa i czy wstydzić, czy nie wstydzić się, ale nie, mi to już wszystko jedno, dumnie wiszę, wiatr mnie za moje delikatne ramiona unosi, dłonie między pachy, a duże ce wkłada, przytrzymuje, gładzi, pieści. I w tym pieszczeniu zatracam się i nie widzę, a oni widzą, szperają z wiatrem, sprawdzają, że w tych uniesieniach zefira i z zefirem, w zefirze zaczyna zwiewać moją siłownię fit, mój pot, mój ciała modeling, moje płatki musli i dietę super slim, z wiatrem znikają. Nagle gdzieś zdrowa woda co w telewizji reklamowali znika, wiatr zabiera, a ja mu pozwalam, bo nie mam jak nie zabrać, płaszcza nie ma, co mnie chronić miał, tego modnego, drogiego. Ale to nieważne, pozwalam mu, zatracam się, przyjemnie jest. I wiatr dalej, a z wiatrem ludzie, w wietrze się rozpuszczam. Porywa mój plan dnia, moje bieganie co poniedziałki i środy i piątki, moje brzuszki i porady z blogów sportowych i life style’owych, i piękne uśmiechy szczupłych dziewczyn z bieżni, na której biegałam, i nawet porady samego pana trenera, ciacha, mówię wam, takiego ciacha, że miałam ochotę. No nieważne, bo wiatr nawet tą ochotę porywa, porywa też samego pana trenera i jego pot na mnie, no bo jednak się skusiłam, nie chciałam wam mówić, żebyście sobie nie pomyśleli o mnie źle, ale stało się, w szatni mnie wziął, dałam mu, zgodziłam się sama, bo równouprawnienie, to nie jaskinia czy średniowiecze, żeby sam mnie brał. Co to to nie, musiało mi być dobrze, a potem jemu. Być może. I było, mi na pewno. Bo on mnie podziwiał, moje ciało, mnie całą, a ja podziwiałam w jego oczach, w jego płomykach pożądania siebie. Bo to faceci myślą, że nimi się zachwycamy w trakcie, a to tak nie działa drodzy panowie. My siebie w sobie się zatracamy, gdy wy w nas. Ale dość o tym, bo i to wiatr wywiał, zabrał. I za szminkę się wziął, za mój tusz do rzęs, za puder i żel intymny, i mlecznobiały balsam i krem do stóp na grzybicę, no bo jesteśmy piękne i pachniemy, ale też czasem na siłowni, na fitnessie, podczas slimowania, w szatni złapać coś można. Ludzka rzecz, choć to ukrywałam, bardziej niż tentego z trenerem. Ale to już nieważne, wiatr zabrał, oni widzieli, mam to w dupie.

Ag Żer

I kiedy zefir to wszystko zabrał, porwał, pieszcząc mnie do nieprzytomności, patrzę na nogi, a tam patyki, zaraz nóg nie ma, te piersi, te moje duże ce dabyl znikają, kurczą się, jędrne cycki, maleją i nikną, płaski brzuch się rozpłaszczył, linia pękła, rozwiała się, nawet moje miejsca, te miejsca, o które dbam, które depiluję kilka razy w tygodniu, żeby wyglądać jak K. albo D. Zefir gładzi moją twarz, moje usta, moje kości policzkowe, ale rozglądam się i już twarzy nie widzę, pewnie z wiatrem pofrunęła.

A na dole, na górze, wszędzie wokół mnie stoją, ślinią się, hejtują i klną, podziwiają i prześmiewają, z gównem, błotem, mułem mnie mieszają, ale ja się nie dam. Chociaż tak trochę przykro mi, no bo płaszcz miał być niezniszczalny, pewny, nie do tknięcia, a tu ci wszyscy ludzie mnie widzą. Na przestrzał.

Nic to, nie mam czasu o tym myśleć, bo zefir pieści mnie, rozwiewa wszystko. Rozwiewa wątpliwości i ostatnią miesiączkę i ból i cierpienie, i moje radości i podekscytowanie unosi gdzieś i zabiera,  żar nawet studzi i porywa. Ulatują migawki z seriali, czasopism, kolorowych gazet, z talk show’ów i filmów popularnych, szczególnie tych o zwierzętach, bo o zwierzętach lubię. Zefir unosi i wynosi moje zdjęcia, fotosiki, fotki, selfie’ki, z psiapsiółami robione, z krejzolkami, moje wspomnienia, które postowałam kiedyś, co chłopców drażniłam, co mokrość wywoływały u mnie. I mokrość też suszy i porywa. I zapisaną pamięć o koleżankach, o imprezkach, o chłopakach, chłopcach i facetach, o buziaczkach i całusach i lizaniu i z koleżanką eksperymentach, co to sobie wrzuciłyśmy w świat, żeby widzieli, to wszystko porywa. I dobiera się gdzieś do środka, do mojej głowy, lub już nie do głowy, gdzieś tam wydobywa i wywiewa mój mały strach przed Panem Bogiem, co go nie ma pewnie, ale w razie czego się trochę boję, na zapas, jakby jednak był. On już to wywiewa.

Kiedy już prawie nic nie zostaje, ludzie nagle znikają, odchodzą, rozpływają się i zostaje pusta ulica, puste okna, puste dachy. Tylko stara pani od rosołu wciąż siedzi w oknie i beznamiętnie patrzy tam, gdzie byłam, gdzie wiatr płaszcz ze mnie zerwał.

I wiatr ostatni podmuch w moją stronę kieruje i wywiewa książkę, co ostatnio czytałam, ale nie doczytałam.

I odlatuję z wiatrem.

I szumię.

Wśród gałęzi. I wifi.

 

fotografie: Ag Żer
>>> www.behance.net/AgZer
>>> www.prowincja.art.pl/ag-zer