Szczęki – Ahsan Ridha Hassan

Obudziłem się dzisiaj w doskonałym humorze. Mimo okropieństw sobotniego poranka, a raczej już przedpołudnia. Wszystko było na swoim miejscu. Kac robił odwierty w okolicach szyszynki, w żołądku szalał sztorm, całe ciało przypominało obolałą harmonię – lądując nie trafiłem w łóżko, a – bądźmy trochę niepoprawni politycznie – w brzozę mojej kanapy, która to jest dwa razy krótsza ode mnie, na której, jakimś cudem fatimskim

zmieściłem się cały. Za oknem pogoda była jak pod psem, a a propos zwierząt, kot właśnie domagał się jedzenia i odrobiny czułości. Schrödinger, bo tak nazywał się mój obecny oprawca o mlecznej sierści, skakał po głowie, w której kac docierał ze swoim odwiertem w okolice gadziego mózgu, miauczał rozpaczliwie, trącał łapą nos i robił wszystko, absolutnie wszystko, żebym wsadził go do pudełka i przeprowadził słynny eksperyment, aby sprawdzić,
jak to jest z tą superpozycją i czy aby mój kot również posiada funkcje falowe. Mimo tych wszystkich niedogodności, czułem się szczęśliwy.
Powód był jeden, bardzo prosty. Poprzedniego wieczoru uniknąłem bycia ofiarą gwałtu.

Szymon Szelc

Miejsce zbrodni: klub.
Czas zdarzenia: okolice pierwszej nad ranem.
Powód napaści: prawdopodobnie zbyt zachęcające ruchy bioder podczas tańca.
Sprawca: duża kobieta o niezidentyfikowanej tożsamości. Zapewne karana. Wciąż na
wolności…

*

Wbiliśmy z Pawełkiem do miejsca stylizowanego na peerelowskie klimaty: metalowe tabliczki zawieszone na ścianach, zaczynające się od słów obywatelu, barmani w policyjnych uniformach, naturalnie, z pałą do pacyfikacji przy boku, didżejka w kadłubie Żuka i kolejka do WC jak po mięso dekadę temu. Zgarnęliśmy piwo z baru i ruszyliśmy w stronę parkietu. Pawełek był mocno zdesperowany, a ja zawiany, więc było mi wszystko jedno, gdzie zmierzam. Ważne, że w dłoni czułem zimną powierzchnię kufla, a na ustach chmielowy posmak Kasztelana. Byłem szczęśliwy, nie zadawałem pytań. Pawełek prowadził nas w stronę parkietu.

– Oże się tam coś ua wywać – mój kompan rzucił znad ramienia, a potem odwrócił głowę i wrócił do roli pasterza, który prowadzi swoje owieczki na pole pełne min, wilków i nazistowskich snajperów. Owieczki oczywiście były nieświadome i z pełnym naiwności zaufaniem pląsały radośnie za swoim pastuchem. Owieczki sztuk jeden były tak wesołe, że przechodząc przez korytarz nie zauważyły latarni, które skryte w ciemnościach klubu,
zlustrowały je. Oprawca oblizał usta mięsistym jęzorem i rozpłynął się w mroku. Nim jednak wpłynęliśmy na przestwór parkietu, między mną a Pawełkiem doszło do pewnej rozmowy. Przywołam ją oczywiście i trochę pomieszam szyk wydarzeń, bo mogę. Bo w rzeczywistości czas biegnie w miarę linearnie, a w opowieści… Plwam na Ciebie Kronosie!

*

Parę godzin wcześniej szliśmy sobie z Pawełkiem wzdłuż Wisły z piwkiem w ręku. Noc była piękna, bezchmurna, w powietrzu pachniało latem.
Przysiedliśmy na schodkach z widokiem na Wawel.
– Za spokojny wieczór – wzniosłem puszkę Tatry.
– Za spokojny – Pawełek wzniósł swoją, stuknęliśmy się boczną częścią puszki, potem spodem uderzyliśmy o chodnik – stary alkoholowy przesąd głosi, że jeżeli podczas wznoszenia toastu nie uderzysz naczyniem w blat, chodnik, czoło karła czy inną powierzchnię płaską, na której akurat leży kieliszek, butelka, słowem naczynie z trunkiem, który spożywasz, tego wieczoru, jak to mawia Pawełek, nie zaliczysz – a potem wlaliśmy zawartość w nasze
gardła. – Stary, cieszę się, że podjęliśmy dojrzałą męską decyzję i postanowiliśmy oszczędzić nasze wątroby i portfele, spędzając ten wieczór na spokojnie, z jednym piwem nad Wisłą i wrócić grzecznie do domu.
– To prawda – odparł Pawełek, patrząc matowym spojrzeniem na oświetlone mury Wawelu.
– Wiesz co sobie myślę? – zagadnąłem. – Jak tak patrzę na Kraków, to wydaje mi się, że to miasto to taki potwór o dwóch sercach. Za dnia drzemie. Turyści chodzą sobie po obu sercach: Rynku i Kazimierzu, spacerują arteriami uliczek, zatrzymują się w komorach knajp na kawę, okazjonalnie piwko lub dwa. Natomiast, kiedy zapada zmierzch, potwór budzi się, a jego oba serca zaczynają pracować, zaczynają tłoczyć krew, to całe osocze z krwinkami i
blaszkami.
– Płytkami – zauważył słusznie Pawełek.
– Racja, z płytkami. I tłoczą i wabią nieszczęsnych mężczyzn i kobiety i kiedy przekroczy się granice Wisły, kiedy wejdzie się w progi jakiejkolwiek knajpy, nagle traci się kontrolę i jest się porwanym w nurt potworzej krwi. Jest się elementem, osoczem, krwinką albo płytką. Wiesz, zupełnie tracisz kontrolę, jesteś rzucany to do jednej knajpy, to do drugiej, do klubu, w bramy, czasem poznajesz inne płytki i krwinki, żeby zwiększać ilość erytrocytów, trombocytów, buzofilów i innych cząstek, nie wiem jak to się nazywa. Aż wtem, kiedy potwór jest już zmęczony, kiedy znowu zapada w sen, zostajesz wypluty przez miasto, zmięty i zniszczony. Ale nim to następuje masz krótki przebłysk świadomości, otrzeźwienia i pytasz
siebie: co to k. było?
– Hmm… – Pawełek sączył piwo. – Twoja teoria wydaje mi się trochę prawdziwa, choć widać podstawowe braki w nomenklaturze. – Już miałem mu powiedzieć, żeby się odwalił, kiedy podjął ważną kwestię. – Natomiast zastanawia mnie, co sprawia, że potwór wabi swoje ofiary – spytał, patrząc na pozornie spokojne miasto po drugiej stronie Wisły. Czuło się atmosferę napięcia i pijanego szaleństwa, które jak łuna, unosiła się nad dachami miasta
przed oczami naszej wyobraźni.
– Myślę Pawełku, że to bardzo proste – wzniosłem prawie pustą puszkę piwa. – Takich gości jak my dość łatwo złapać na haczyk. Wystarczy wspomnieć o wszystkich pięknych dziewczynach, które wabią do stolika; o fantastycznych kształtach, wijących się na parkiecie; o syrenim śpiewie zmrożonej wódki i pocących się kuflach z piwem; o pełnych ustach umalowanych szminką i tęsknym spojrzeniu; o bodyszotach tequili z cytryną i solą pitych z
pępków barmanek, o… – kiedy tak wymieniałem zalety piątkowego wyjścia na miasto, w oczach Pawełka błysnęła iskra.
– Dobrze, że nas to dzisiaj nie czeka – dodał niepewnie.
– No – przełknąłem ślinę.
Nastało milczenie. W oddali grał świerszcz.
Popatrzyliśmy na siebie.
– Ale ostatni.
– Słowo.

*

Potwór mruknął w zadowoleniu.

*

Wywijaliśmy na parkiecie.
Ja, mój przewodnik i niebieskookie pastereczki. Jak zazwyczaj nie mamy szczęścia do damskiego towarzystwa, tak teraz zostaliśmy otoczeni
przez cztery piękne dziewczyny. Śmiały się, wyginały, a każdy z nas próbował swoich sił w tańcu. Ja, jako nieporadny tancerz, który jest świadomy swoich wad, robiłem to ostrożnie, zdawkowo. Nawet wśród nieumiejących tańczyć byłem czarną owcą – nie znaczy, że umiałem, wręcz przeciwnie, nie umiałem jeszcze bardziej pokracznie. Nadrabiałem za to szelmowskim uśmiechem, co nie uszło uwadze pasterek. Błysk w oku i czarujący uśmiech
były moją nagrodą. Pawełek za to… Będę delikatny i posłużę się metaforą. Był taki kultowy film, Dirty dancing, przetłumaczony nieszczęśliwie jako Wirujący seks. I Pawełek Swayze rzeczywiście wirował. Jak jeleń podczas tańca godowego. Chyba nawet zarżał. Ku mojemu zdziwieniu, dziewczyny jak te spłoszone łanie nie uciekły w panice. Jedna wzięła go nawet za ręce i zniknęli w tłumie.
Ja tymczasem tańczyłem z Najładniejszymi Nogami na parkiecie. To musiały być bliźniaczki. Już miałem dokonać wyboru i porwać tą z lewej (częściej uśmiechała się), kiedy to ja zostałem porwany.
Wyobrażam sobie tę scenę następująco: ławica ciał leniwie faluje na parkiecie. Rybki plumkają i pląsają w najlepsze, kiedy do akwenu wpływa drapieżnik (muzyka ze Szczęk Stevena Spielberga Szczęki). Nie jest to to rekin, ani nawet żaden prehistoryczny przodek rekina o rozmiarach Kamaza. Jest to drapieżnik najgorszy z możliwych, nazywany w sekretnym męskim języku klubowym Kaszalotem. Kaszalot ma dwa metry wzrostu, drugie tyle
szerokości, łapska jak bochny chleba i wielkie, naprawdę ogromne mięsiste usta. I jest mocno wstawiony, a co wstawiony kaszalot oznacza, wszyscy dobrze wiemy: tarło.
Pojedyncze okazy uciekają w panice przed Kaszalotem, rozstępują się przed nim na lewo i prawo, cudem ratując swoje życie (i cnotę) przed lubieżnym potworem. Ale nie wiedzą, że Kaszalot wypatrzył już swoją ofiarę, samca, którego pragnie posiąść, który, niczego nieświadomy pląsa wesoło w towarzystwie dwóch neonek. Sięga wielką łapą…
No dobra, może trochę przesadziłem, ale było mniej więcej tak, jak poniżej.
Najpierw poczułem szarpnięcie. Zostałem obrócony i objęty w żelazne kleszcze uścisku. Dziewczyna była dość duża, ciut niższa ode mnie, ale wciąż silniejsza. Wzięty z zaskoczenia i oszołomiony nawet nie próbowałem się wyswobodzić. W klubach jest pewna zasada. Jeżeli chce się poderwać partnerkę lub partnera najlepiej oszołomić ją/go swoim wyglądem. Słowem, trzeba być jak te wszystkie piękne i niezbyt mądre lalki i modele z reklamówek. Jeżeli połączymy to z zapachem mocnej, drogiej perfumy i neonową bielą kompletnego uśmiechu zadanie jest dość proste. Natomiast, jeżeli wygląd
nie jest w pełni oszałamiający, można spróbować rozmowy. Kluby są dość głośnym miejscem, dlatego wymiana pełnych zdań, nie mówiąc już o rozmowach o Kancie, Tołstoju i lokacji własnej kawalerki jest wręcz niemożliwa. W tym wypadku zostaje jedna sztuczka. Nazywam ją pociskiem słownym. Pocisk jest wiązką kilku, najwyżej czterech słów, które szepnięte do ucha partnerce/partnerowi spowodują, że zainteresuje się nami błyskawicznie. Resztą zajmie się rozmowa w bardziej ustronnym miejscu. Albo mowa ciała na parkiecie lub w ustronnym miejscu.
W tym przypadku sytuacja została odwrócona. Drapieżnik stał się ofiarą, a kat turlającą po ziemi głową.
Zostałem oszołomiony, choć nie do końca według zasad klubowego savoir vivre’u. Kiedy pierwsza fala zdziwienia i dezorientacji zaczęła odpływać, kiedy już miałem poluzować uścisk i oddalić się od napastnika w kierunku, w którym zaczęły przemieszczać się przerażone
(ale i roześmianie) pastereczki, Kaszalot wystrzelił pocisk. Dziewczyna przycisnęła mnie jeszcze mocniej do siebie, a potem zbliżyła usta do mojego
ucha i wyszeptała słowa, których nie powstydziłby się żaden mistrz zwięzłego podrywu:
– JESTEŚ SUPER.

*

Nasza walka, nasza szamotanina na parkiecie była krótka, acz intensywna i pełna dramatycznych zwrotów akcji. Dziewczyna wnet pojęła, że ma do czynienia z wyjątkowo żywotnym osobnikiem, którego byle pocisk nie jest w stanie zatopić w jej bławatkowym spojrzeniu – i w szczelinie wyziewów
alkoholowych jej ust. Kiedy próbowałem delikatnie wytłumaczyć, że możemy chwilę potańczyć i potem wrócę do koleżanek, spotkałem się z agresywną ofensywą, której mogliby pozazdrościć napastnicy Realu Madryt.
Moja partnerka szybko zrozumiała, że jedynym argumentem, który potrafi mnie do niej przekonać jest argument siły. Mocniej zacieśniła uścisk, aż moje oczy wyskoczyły prawie z oczodołów i niemal zawisły bezwładnie na nerwach wzrokowych. A potem wywijała mną na prawo i lewo. Próbowałem oponować, ale było to bardzo trudne. Wtem jej dłoń, jej łapa jak bochen, zaczęła zsuwać się bezwstydnie w stronę mojej cnoty. Na wysokości pępka stanął mi przed oczami widok gwałconego mnie, przy wszystkich, przez wielką, pijaną dziewczynę, która zazwyczaj jest skryta, pełna kompleksów i z iście stoickim spokojem znosi drwi kolegów i koleżanek z klasy, szkoły, studiów, ale teraz, pod wpływem alkoholu może dać upust swoi żądzom. I zemścić się. I posiąść. I połamać miednicę ofiary.
To był ostatni moment.
Wypuściłem całe powietrze z płuc, poluzowałem uścisk ręki, która mnie zakleszczała i zanurkowałem. Przez chwilę zdezorientowana dziewczyna patrzyła się w pustą przestrzeń. Ja w tym momencie przedarłem się na kolanach pośród lasu nóg i, gdy tylko wyszedłem z parkietu, podniosłem się, bez zastanowienia wychyliłem zawartość kufla zdezorientowanego nieszczęśnika, który nie zdążył zareagować, otarłem pianę z ust i uciekłem z klubu.

Szymon Szelc

Pawełek znalazł mnie kilka godzin później w pewnym lokalu, gdzie zamówiłem żurek z kiełbasą. Opowiedziałem mu o całej historii, raz na czas zezując niespokojnie w stronę drzwi. Uspokoił mnie.
– Widziałem jak ją wynosili – powiedział. – Była totalnie nietrzeźwa.
Powietrze uszło ze mnie jak z przedziurawionego balonu. A wraz z nim uszło wszelkie napięcie. Kiedy mój kompan poszedł do toalety, postanowiłem wykorzystać jeszcze ostatnią godzinę nocy i pobawić się w Pawełka. Byłem wstawiony, co mi szkodzi!
Przy stoliku siedziała dziewczyna. W obecnym stanie nie potrafiłem ocenić jak bardzo jest ładna. Najważniejsze, że była szczupła, uśmiechała się do mnie i chyba też nie chciała spędzić tej nocy samotnie.
Dopiłem piwo na odwagę, wstałem i ruszyłem do stolika. Na pytanie, jak zagadać, mój umysł przyszedł z odpowiedzią w postaci projekcji słynnej sceny z Popiołu i diamentu, w której Zbyszek Cybulski opiera się o blat lady, patrzy na kelnerkę i mówi:
– O której zamykają ten lokal? – spytałem.
Dziewczyna najpierw patrzyła na mnie zdziwiona, a potem zaczęła się śmiać. Nie był to śmiech pełen histerycznej kpiny, a perlisty, dziewczęcy śmiech. Chyba się udało. Skończyła się śmiać i już wyciągała dłoń w moim kierunku, już miała się przedstawić, już doszło do nieuniknionego, kiedy…
– Twój żurek – Pawełek wsunął między nas gęsty, biały żur z ordynarnie wystającą kiełbasą.
Dziewczyna uniosła powiekę.
Potem wzięła swoje rzeczy i wyszła.

*

Nad ranem wróciliśmy do swoich mieszkań.
Zmięci i wypluci.

 

Grafiki: Szymon Szelc

One Comment on “Szczęki – Ahsan Ridha Hassan”

Comments are closed.