A szóstego dnia powrócił do świata żywych…
Tym wstępem mógłbym opisać dzisiejszą sobotę. I poprzednią. I jeszcze kolejną. To wyznanie w zasadzie mogłoby rozpoczynać każdą sobotę mojego życia odkąd skończyłem trzynaście lat i odkryłem uroki „Przysmaku sołtysa”. Zapewne mogłoby zaznaczyć większość sobót mojego dalszego życia, aż dojdziemy do momentu: A szóstego dnia powrócił do świata żywych. Prawie. Taki to los.
Leżąc na łóżku z jednym otwartym okiem rozważałem moje przeszłe i dalsze losy i zdałem sobie sprawę, że któregoś dnia się skończą. Nachodziły mnie myśli o śmierci, o końcu, o Szeolu. Zdałem sobie sprawę z niezwykłej kruchości życia i z prędkości jego przemijania. I nim strapiłem się na dobre, by znów pogrążyć się w regeneracyjnym śnie i tym samym oddalać się od lepkich i chciwych paluchów Pani Kosy, przypomniałem sobie, że na świecie jest coś jeszcze bardziej kruchego i szybciej przemijalnego niż mój męski żywot. Jest nim kobieca młodość i uroda.
Odwróciłem się na bok.
*
Krążyliśmy po Nowej Hucie. Ja i mój kompan, mój Sancho Pansa, mój dzielny Watson, mój Pawełek. Nie mieliśmy zielonego pojęcia, jak się tu znaleźliśmy, a wszelkie próby dedukcji spełzły na niczym. A wyglądały mniej więcej tak:
Siedzimy na krawężniku oparci o siebie ramionami, a przed nami dwie butelki taniego wina.
– Ajaaa myślślślślę – silył się Pawełek. – Żżżee wsiedli’ŚMY! (czknięcie) w zyy tamwaj.
Chciałem przyznać mu rację, co więcej, chciałem to zrobić profesorskim tonem, z miną największego erudyty naszych czasów, wygłosić mowę, doszukać się poszlak, tajemnych spisków i alkoholowej loży masońskiej dla której jesteśmy wybitną, podkreślę to, wybitną konkurencją i chcą się nas pozbyć; chciałem dodać, że być może Miasto Potwór obudziło się, bawi się naszym losem i specjalnie wypluło nas na koniec Krakowa; chciałem wygłosić to wszystko heksametrem daktylicznym odpowiednio modulować głosem i gestem, ale jedyne na co mogłem się zdobyć to:
– Ychy.
Kiedy tak siedzieliśmy i znajdowaliśmy się na krawędzi światów – świata jakkolwiek realnego i świata alkoholowych mar – stanęła koło nas grupa młodych mężczyzn w wieku poborowym w spodniach szelestach, szarych bluzach z kapturami i pobrzękujących łańcuchach krowiakach, tasakach i innych narzędziach ciężkich dzierżonych w łapskach.
– Idziemy im dać wpierdol, kurwa? – zapytał jeden z gentleman’ów.
Słysząc to pytanie zląkłem się i zastygłem. Zastygł i Pawełek, wydając przy tym krótki kwik. Szybko pojąłem, że im nie znaczy nam, a innym im. Dla naszych uprzejmych rozmówców byliśmy niewidoczni. Chroniła nas bowiem peleryna niewidka świata alkoholowych mar, w którym przebywaliśmy w tej chwili większością ciała, umysłu i osobowości.
– Ja bym ich zajebał później, chodźmy najpierw na automaty, hy-hy-hy – dodał drugi galant. Odpowiedział mu niski, tubalny rechot trolli, których umysły kojarzyły słowo automaty z doznaniem natychmiastowej przyjemności i nutki ekscytacji. W skutek aktywacji podwzgórza, które odpowiada za odczuwanie przyjemności, z gardzieli zgromadzonych elegantów wydobyło się krótkie: hy-hy-hy.
– Dość – przerwał przywódca. Wzrostem przewyższał wszystkich panów o kubaturę kaptura, miał podwinięte rękawy, łapy jak łopaty, a na nich tatuaże nagich dam swojego serca i sentencje w obcych językach, które świadczyły o obyciu w świecie. Jedna z nich głosiła: Never don’t give up. – Idziemy na ustawkę do pierdolonego KFC, a potem na automaty. Na znak zaczynamy napierdalać. Wszystko jasne?
Pokiwali kapturami. Tylko jeden miał wątpliwości.
– A jaki to znak? – spytał drżącym głosem. Wszyscy umilkli. Ktoś przełknął ślinę. Jak mógł zapomnieć?! Z pewnością czeka go kara z rąk bossa. Boss był łaskawy tym razem.
– Zamówię Zinger Boxa. – Mruknął. – I podwójny ketchup.
Mruki znowu wydobyły się z otworów kapturów.
– Czy teraz wszystko jasne?
– Tak jest! – odpowiedzieli.
– To… NA-PIER-DA-LAAAĆ!
Ruszyli.
*
Jakiś czas później również i my ruszyliśmy. Wstaliśmy i poszliśmy przed siebie. Nie mieliśmy zupełnie pojęcia gdzie idziemy, wszystko było dla nas zupełnie obce. Rzadko bowiem którykolwiek z nas zapuszczał się w rejony Huty.
Krążyliśmy i krążyliśmy, omijając każde napotkane KFC, aż powoli traciliśmy nadzieję, że kiedykolwiek wydostaniemy się z tej przeklętej dzielnicy. W pewnym momencie Pawełek stracił wiarę. Upadł na kolana i zastękał:
– Zginiemy tu! – jego umysł trochę już wytrzeźwiał, a język odplątał się. – Zginę, nie zaznawszy Wielkiej Miłości! – rozpaczał dalej i załamał ręce.
Na domiar złego błysło, zagrzmiało i zaczęło padać.
– Aaaaa! – Zawył Sancho Pansa.
– Myśl, szybko myśl jakby wyjść z tej sytuacji – mój umysł zaczął swój monolog. – Jak stąd nie wyjdziecie, to czeka was rychła śmierć. Stan upojenia zniknął, a wraz z nim ochrona.
– Masz rację, musimy coś wymyślić inaczej będzie źle – dodały neurony.
– Będzie kiepsko.
– Właśnie.
– W takim razie dedukcja.
– Tak dedukcja będzie doskonała.
– Jak tu trafiliśmy?
– Nie wiem.
– Jeszcze raz – umysł ponownie spytał siebie samego.
– Przez alkohol? – odpowiedział niepewnie.
– Dobrze.
– To co trzeba zrobić?
– Hmm…
– U?
– U?
– Upi? – podpowiadał.
– Upi?… Upi?…Hmmm… Upić się?
– Wybornie!
– Uff…
Oślepiła mnie myśl jasna jak wyładowanie elektryczne.
– Tak! – Krzyknąłem! – Pawełku, jesteśmy uratowani! – Krzyknąłem, ale mój kompan opadł już całkowicie z sił i zaczął obracać się na plecy, by umrzeć bez nadziei. Musiałem działać szybko!
Rozpiąłem kurtkę i z wewnętrznej kieszeni wydobyłem dwie zachowane na czarną godzinę małpki spirytusu marki „Kostuch”. Krztusząc się wypiłem zawartość i dopadłem do mojego umierającego towarzysza.
– Pawełku musisz to wypić – odkręciłem butelkę.
– Nie… – Powiedział słabym głosem. – Dla mnie nie ma już nadziei… Zostaw mnie tu… Zginę na tej ulicy, ale obiecaj mi jedno… – i ostatnim tchnieniem wyszeptał: Nie pozwól, by moje ciało zostało na Nowej Hucie.
– Nie pozwolę ci umrzeć! – Zawołałem i wlałem siłą palącą ciecz w gardziel Pawełka.
Przełknął i… nic się nie stało. Przestał oddychać. Już myślałem, że go straciłem, gdy Pawełek nagle otworzył oczy i wykrzyknął:
– Ale pali! Kurwaaaaaaaaa!!!
To była iskierka nadziei.
*
Snuliśmy się w deszczu i mrokach Nowej Huty w poszukiwaniu miejsca, gdzie moglibyśmy się upić. A, jak już byśmy się upili nasze nietrzeźwe umysły na pewno znalazłyby drogę powrotną do domów.
Po niecałym kwadransie błądzenia z nową, ale ograniczoną ilością alkoholowych sił witalnych natrafiliśmy na neon lokalu Das Szynk. Poniżej neonu widniał napis: MAMY WSZYSTKO!
– Wybornie – mruknąłem i wprowadziłem ledwo stojącego na nogach Pawełka do środka.
Od razu oślepiło nas światło i… Bardzo mała powierzchnia lokalu. Ot trzy na trzy, kilka krzeseł i bar. Oprócz nas i znudzonego barmana w Das Szynk były jeszcze tylko dwie dziewczyny. Siedziały plecami od wejścia więc nie mogłem ocenić ich właściwego wieku czy estetyki. Na głowie miałem ważniejsze rzeczy.
– Podobno macie wszystko – zagaiłem, sadzając Pawełka na zydlu obok.
– Mamy – barman odburknął, beznamiętnie wycierając wnętrze kufla brudną szmatką.
– Macie żołądkową?
– Nie – pokręcił głową.
– A wyborową?
– Też nie.
– Sznapsa?
– Nie znaju.
– Żywca? Perłę?
– E,e – wycierał wnętrze kufla z taką namiętnością, jakby szlifował diament.
– Kasztelana? – pokręcił głową. – Jakiś bourbon? – To samo. – Łychę? Wódę? Spirytus? Piwo? Wino? Browara? Ale? Lufę? Mózgojeba? Winiacza? – Kręcił głową. – Macie COKOLWIEK?
– Mamy wszystko – odparł barman.
– Jak to WSZYSTKO?! Nie macie przecież nic! – Oburzyłem się.
– Mamy wszystko, czego wam potrzeba – dokończył konspiracyjnie. I z prędkością błyskawicy sięgnął pod ladę, by zaraz postawić przed nami dwa zmrożone drinki z palemkami.
Spojrzałem na Pawełka, Pawełek spojrzał na mnie cielęcym wzrokiem.
– Musicie to wypić – barman wrócił do polerowania kufla. Mówił nie zaszczycając nas nawet spojrzeniem. – Inaczej nie wydostaniecie się stąd. Nigdy.
*
– Erm… – żachnąłem się.
–Takich jak wy jest wielu – kontynuował. – Pijecie tak długo, aż tracicie kontakt z rzeczywistością. I nie, nie chodzi o zwykłe urwanie filmu. Chodzi o coś dużo groźniejszego. Wkraczacie do Alkoholowej Rzeczywistości.
– Jak każdy świat – mówił, polerując kufel – Alkoholowa Rzeczywistość ma różne oblicza. Czasem jesteście w miejscach znanych, a jednak innych niż zwykle. Myślicie, że to tylko taka przygoda, trip, odmienne postrzeganie. Ale jest zupełnie inaczej. To świat paralelny do obiektywnej rzeczywistości, który ma swoją architekturę, historię, mitologię i mieszkańców. Jak wasz świat. Ale jest dużo groźniejszy. I czasem można się w nim zagubić, nie znaleźć drogi powrotu i… – Nie dokończył.
Przełknęliśmy głośno ślinę.
– Co mamy zrobić, mistrzu? – Pawełek spytał drżącym głosem.
– Wypijcie to i podążajcie za dalszymi wydarzeniami – odrzekł. – I zapłaćcie trzydzieści złotych za te driny – rzucił za siebie i udał się na zaplecze. Rozpłynął się w powietrzu.
– Co myślisz? – Spytałem mojego kompana.
– On może mieć trochę racji – Pawełek pokiwał głową. Wyciągnął banknot, położył i sięgnął po drinka.
– Co robisz?! – Wstrzymałem jego dłoń, w której dzierżył szkło.
– A masz lepszy pomysł?
– To prawda. – Uwolniłem go. – W takim razie… Salut!
*
Z początku nic się nie działo.
Drink jak drink. Mocny, drogi i słodki. I było coś jeszcze. Na języku poczułem dziwny kredowy posmak.
KABOOM!
Procenty uderzyły w czaszkę z prędkością Lamborghini. Aż odchyliłem głowę. Pawełka też trafiło.
Wtem usłyszeliśmy ruch i obie, odwrócone do nas plecami niewiasty podeszły.
– Cześć słodziaki – przemówiły jednocześnie kręcąc lokiem na końcu palca. – Może macie ochotę opuścić to miejsce?
Nie potrafiłem określić czy są stare czy młode, ładne, czy brzydkie. Przymknąłem jedno oko. Były młode, zgrabne i ładne. Spojrzałem na Pawełka. Jemu chyba też się spodobały. Poznałem po stanie oślinienia koszulki.
– No dobra – nie trzeba było nas długo przekonywać.
Szurnęliśmy krzesłami i opuściliśmy Das Szynk w towarzystwie dwóch nimf.
Reszta była milczeniem.
*
Nad ranem obudziło mnie szamotanie.
Otworzyłem oczy. Byłem w obcym mieszkaniu, w obcym łóżku. W samych skarpetkach.
Nade mną pojawiła się głowa nimfy.
Myślałem, że się porzygam.
To, co późną nocną porą wzięliśmy z Pawełkiem za piękne dziewczęta było… Cóż. Jaszczury z dużą ilością makijażu były królowymi piękności przy tych… Ale nie było czasu na porównania.
– Stary wraca – wychrypiał stwór.
Nagle zdałem sobie sprawę, że nie znajduję się w pięknym i pachnącym dziewczęcym pokoju, a w pieczarze. W męskiej pieczarze. Świadczyły o tym porozrzucane wszędzie brudne skarpetki, spodnie od dresu. I coś jeszcze. Na ścianach były zdjęcia męskich muskułów. Zapewne właściciela tego przybytku. Jedno z nich przedstawiało łapę jak łopatę. Z napisem.
– Never. Don’t. Give’.Up. – szepnąłem.
– Szybko, nie ma czasu! – stwór wyrzucił mnie z łóżka, wepchnął zwitek ubrań i wypchnął do przedpokoju. – Ubieraj się i uciekaj!
– Obok mnie wylądował Pawełek. Również w samych skarpetkach. Drugi, jeszcze bardziej przerażający potwór wypchnął go w panice.
Na klatce usłyszeliśmy znany nam skądinąd głos:
– Świnki! Wróciłem! Szykujcie się!… – głos był przesycony testosteronem, agresją i alkoholem.
Ubraliśmy się z prędkością błyskawicy. Nim zostaliśmy wypchnięci z mieszkania nasze, o zgrozo, jednonocne partnerki wyjawiły sekret, którego pożądaliśmy najbardziej na świecie:
– Tramwaj, linia dziesięć. Wywiezie was stąd bezpiecznie do centrum.
Uciekliśmy.
*
– Dziwna to była noc – powiedziałem do Pawełka, kiedy znaleźliśmy się w dobrze nam znanych lokacjach.
Pawełek nie odpowiedział. Trzymał się za głowę i mocno wytrzeszczał oczy. Był w szoku.
– Powiem ci stary – zacząłem. – Że młodość, piękno to jednak bardzo szybko mija. Wystarczyła noc. Ich urok minął z prędkością światła.
– Ja bym to ujął inaczej – Pawełek podjął patrząc przed siebie pustym wzrokiem. – Ich młodość i uroda minęła z prędkością trzeźwienia.
Ilustracje: Szymon Szelc