Zatrute pocałunki – “Do to the beast”, The Afghan Whigs – Stanisław Bitka

The Afghan Whigs w latach 90. byli fenomenem. Kiedy w modzie były tłuste włosy i kraciaste koszule, ekipa zarządzana przez Grega Dullego, nosiła się w garniturach a ich muzyka łączyła punkowy brud z soulowym luzem. Mimo to byli pierwszym zespołem z południa Stanów, który podpisał kontrakt z najbardziej wówczas wpływową wytwórnią sceny alternatywnej jaką był (jest?) Sub Pop. Afghani zniknęli ze sceny na początku bieżącego wieku. Greg skupił się na swoim nowym projekcie – The Twilight Singers, który bardzo szybko wyrobił sobie markę. W roku 2010 podczas solowej akustycznej trasy prezentującej przekrój dyskografii Dullego, na kilka koncertów dołączył do niego John Curley – basista The Afghan Whigs. Efektem spotkania była późniejsza reaktywacja zespołu, początkowo tylko na koncerty.

aw-1024x1020

Falę powrotów kapel, które cieszyły się popularnością w błogosławionych latach 90-tych odbieram dwojako. Z jednej strony cieszę się, że mogę zobaczyć koncerty zespołów, o których do niedawna mogłem sobie tylko pomarzyć. Z drugiej strony, brutalna prawda jest często taka, że panowie skrzykują się jedynie po to, aby odgrzać kotlety i pospłacać kredyty. Na szczęście moje i ich, płytą Do to the beast Afghani udowodnili, że ich powrót nie ma nic wspólnego z odcinaniem kuponów.

Na początku kop w jaja – Pareked outside – siermiężny rockowy numer: prosty bit, prosty riff, Dulli zdziera gardło i atakuje linijki w specyficzny dla siebie sposób – na granicy fałszu, jakby trochę na około.  Na kolejnym – Matamors jest mniej przesteru, ale nie mniej czadu – pojawiają się za to ciekawe smaczki – smyczki unisono z gitarą ze slidem. Zbrodnią popełnioną na tej płycie byłoby użycie funkcji „shuffle” albo słuchanie jej na wyrywki – numery płynnie przechodzą jeden w drugi tworząc pary, dopełnienia. Chwilę spokoju przynosi pianino otwierające „It kills”, ale już refren przełamuje łagodną zwrotkę – gościnnego wokalu użycza tu Van Hunt, który wchodzi w tak wysokie rejestry, że niektóre sprzęty grające mogą mieć z tym problem. Lista gości jest nota bene bardzo długa: od dyrektora muzycznego Ushera po Dave Cathinga z Eagles of Death Metal. Niemniej jednak, poza wspomnianym Van Huntem obecność gości bardziej służy budowaniu klimatu niż zwróceniu uwagi na jakieś szczególne partie.

Greg do perfekcji opanował sztukę budowania napięcia i dawkowania nastroju. Po ciasnych, narastających zwrotkach (Matamors) refreny wręcz wybuchają. Najlepszym tego przykładem ( i moim zdaniem najlepszym numerem na płycie) jest Lost in the woods. Nie wiem, czy sprawdza się tu reguła inżyniera Mamonia mówiąca o tym, że najbardziej lubimy te piosenki, które już wcześniej słyszeliśmy, ale moim drugim ulubionym kawałkiem jest The lottery, który to zespół wypuścił jeszcze przed premierą albumu. Brzmi jak (choć może ciężko to sobie wyobrazić) mroczne U2. W detalach bardzo wyraźnie słychać echa Twilight Singers – drugie plany, przestrzenie i chórki sprawiają, że płyta się nie nudzi i chętnie się do niej wraca. W końcówce  spokojnej ballady Can Rova pojawia się elektroniczny bit, za to już w następnym Royal Cream wracają przesterowane gitary, najbardziej przypominające starych afghanów. Dulli, od kiedy kilka lat temu rzucił palenie jest w niesamowitej formie – robi z głosem co mu się żywnie podoba.

„Miłość sprzedała więcej piosenek, niż ty zjadłeś w życiu ciepłych posiłków” – powiedział kiedyś Keith Richards. Frontman Twilight Singers od lat jest wierny tej zasadzie – tematyka jego utworów w dalszym ciągu oscyluje gdzieś pomiędzy niespełnioną miłością, samotnością a seksem. Biorąc pod uwagę wokal umiejscowiony gdzieś na cienkiej linii pomiędzy fałszem a przyjemnym dla ucha ‘melizmatem’, oraz warstwę liryczną, wchodząca na wspomniane obszary, bardzo łatwo popaść w kicz i banał. Dulli kolejny raz wychodzi obronną ręką: słowem, akordem, melodią maluje obraz ciemny i smutny, ale bardzo ładny, przemieniając to co dołujące w piękne.

Twórczość Grega Dullego zatoczyła pewne koło. Znów wydaje w SUB POP  i znów pod szyldem The Afghan Whigs. Lata spędzone z Twilight Singers wniosły do reaktywowanego przed dwoma laty bandu nie tylko doświadczenie, ale i… skład. Po zakończeniu trasy koncertowej z grupy odszedł pierwszy gitarzysta grupy, Rick McCollum, co w dużej mierze tłumaczy woltę stylistyczną grupy. Obecnie Afgani to, poza Dullim, multiinstrumentalista Rick Nelson, gitarzyści: Jon Skibic i Dave Rosser, perkusista Cully Symington (wszyscy z Twilight Singers), oraz basista z oryginalnego składu – John Curley. Abstrahując od tego pod jakim szyldem album powinien się ukazać, Do to the beast to prawdziwe arcydzieło. Pozycja obowiązkowa.

Stanisław Bitka