Rozmowa z Iloną Wiśniewską, autorką książki “Białe. Zimna wyspa Spitsbergen”, polonistką, fotografką, która przez cztery lata mieszkała w Longyearbyen. Reportaże z tej dalekiej Północy regularnie publikowała w “Polityce”. Rozmawiają Jowita Lis i Sabina Drąg.
Jeden z lodowców latem, fot. Ilona Wiśniewska
J: Zacznijmy od prowincji. Co dla Ciebie kryje się za tym słowem?
S: Zwłaszcza jako osoby, która spędziła tyle lat na krańcu świata…
Wzbudza poczucie bezpieczeństwa. Na prowincji zna się ludzi. Ja też pochodzę z małego miasteczka pod Opolem. Właściwie z dużej wsi, która jest miastem chyba tylko po to, żeby wójt mógł być burmistrzem.
J: A czy widzisz jakieś punkty wspólne, elementy styczne pomiędzy Prószkowem a Longyearbyen?
Właśnie to, że ludzie się znają. Moi rodzice mają aptekę w Prószkowie, więc wszyscy ich znają i oni znają wszystkich. Na Spitsbergenie ludzie też wiedzą kto kim jest. A poza tym włącza się tam jeszcze wyspiarskie myślenie, to znaczy że nic nie ginie, drzwi są otwarte. Pamiętam, czytałam o takiej historii, że w Longyearbyen zaczęły ginąć rowery. Pani taksówkarka, która siedziała w samochodzie zobaczyła któregoś dnia, że ktoś idzie zbyt wolno prowadząc rower w kierunku portu. A na Spitsbergenie chodzi się szybko, bo jest zimno. Potem okazało się, że to rosyjscy naukowcy mieli już zgromadzoną pokaźną kolekcję jednośladów na pokładzie. Oddali i odpłynęli bez żadnych konsekwencji.
W Longyearbyen każdy jest przyjezdnym, a tutaj w Prószkowie są ludzie, którzy mieszkają od pokoleń. To jest różnica. W Longyearbyen szybko zapuszcza się korzenie, mimo że w zasadzie ciężko je zapuścić w wiecznej zmarzlinie (śmiech).
J: Czyli te mentalne?
Tak. Szybciej się je zapuszcza, bo wszystko szybciej się dzieje. Poznaje się kogoś i wie, że ten ktoś niedługo wyjedzie. No więc chce się spędzić z tym kimś na tyle dużo czasu, na ile można. Nie jest tak, że jego babcia też tam mieszka. Ona jest po drugiej stronie globusa. Kontakty są intensywne, łatwiej się zaprzyjaźnić, ze względu właśnie na ograniczony czas.
Longyearbyen wiosną, fot. Ilona Wiśniewska
S: Pozostając przy wątku zaprzyjaźniania się. Jest taki stereotyp, że Skandynawowie są bardzo zdystansowani. Sam Spitsbergen jest wielokulturową wyspą, mieszkają tam ludzie z różnych części świata, czy to wpływa na jakość zawieranych znajomości? Czy to poczucie tymczasowości bardziej spaja grupę, która tam żyje?
Na pewno. Tak jak mówiłam, intensyfikuje kontakty. Longyearbyen jest odizolowane od świata, panują tu trochę inne zasady. Nie ma biedy, bezrobocia, wszyscy są w pewien sposób równi, niezależnie, skąd przyjechali.
J: Przyjeżdżają i szukają pracy na miejscu?
Tam jest tak drogo, że raczej przyjeżdża się tu albo do pracy już znalezionej, albo do kogoś, kto tam mieszka i może umożliwić jej znalezienie. Nie prześpisz się na ławce, bo jest zimno, a zresztą ławek nawet nie ma.
Nie ma rzeczy, które zwykle istnieją w większych skupiskach ludzkich. Rodzice zabierają dzieci na wakacje poza wyspę, żeby zobaczyły jak wygląda normalny świat. W Longyearbyen mieszka się w podobnych domach, ma się podobne dochody, chodzi do tego samego sklepu, je takie same żelki owocowe w sobotę i tak dalej.
S: W takim razie na czym się opiera struktura społeczna? Przykładowo w Polsce hierarchizuje się, pod względem statusu ekonomicznego, rodzaju wykonywanej pracy…
Na Spitsbergenie wszyscy mają w miarę wysoki status. Mimo że liczba miejsc pracy jest ograniczona to każdy ma pracę. Moja koleżanka, która jest lekarzem pediatrą z wieloletnim doświadczeniem, pracuje w szkole jako pomocnik nauczyciela, ale tylko dlatego, że chce. Ja też mam inne wykształcenie, a co innego robiłam. Osady na Spitsbergenie rozwinęły się wokół wydobycia węgla i to górnicy byli tu pierwszą wyraźną grupą zawodową. Naukowcy i turyści przyjechali potem.
S: Wraz z rodzinami narodziła się cała infrastruktura.
Tak, rozwinęła się kiedy przyjechały rodziny. Na początku panowie spędzali zimy samotnie.
S: A powiedz coś jeszcze o górnikach. Tam dalej funkcjonują kopalnie?
Tak, ale bardzo spadły ceny węgla. Teraz na Spitsbergenie zamyka się jedną kopalnię, otwartą w zeszłym roku, bo wydobycie się nie opłaca. Kompania węglowa zwolniła 100 osób, czyli 1/3 swojej załogi. To wpływa mocno na populację Longyearbyen, bo górnicy mają żony, które gdzieś pracują i dzieci w szkole. Inni zaczęli sami się zwalniać, widząc, że firma jest w zapaści.
S: A czy górnicy to jest mocna, samoświadoma grupa?
Jak najbardziej. Tam też istnieje etos górnika. Górnicy na Spitsbergenie pracują w zimnie i w ciemnościach. Jak się patrzy na maszyny, których używali na początku, to się nie chce wierzyć, że ktoś się w ogóle decydował na taką pracę. Teraz to nawet jest w kopalni jedna 18-latka, która pracuje przy wydobyciu i to jest jej praca marzeń.
J: Czy poza tą tymczasowością, o której mówiłyśmy można powiedzieć, że spajającym ogniwem społeczności jest też język? Pisałaś o tym, że dopiero jak poznałaś go lepiej i zaczęłaś żartować i rozumieć żarty to udało ci się nawiązać lepsze relacje.
Język jest ważny, dla Norwegów nawet bardzo ważny, bo ma tak mało użytkowników.
A nauczenie się każdego obcego języka trwa, więc ten czas przejściowy jest dość męczący, bo się nie można wypowiedzieć. Wszyscy mówią po angielsku, ale jak się już chce znaleźć pracę czy być częścią społeczności to kluczem jest norweski.
J: Miałaś jeszcze jakiś dodatkowy klucz, żeby wejść w społeczność, poza językiem?
Na początku było mi trudno, bo byłam kolejnym przyjezdnym, w stosunku do których mieszkańcy Longyearbyen są otwarci, ale te ramiona są względnie otwarte. Tam jest duża rotacja ludzi, więc na nikogo się nie czeka. Przyjechałam już jako dziewczyna redaktora naczelnego gazety lokalnej. A w małej miejscowości to znaczy, że albo ludzie go lubią albo nie. Nie znałam struktury tego miejsca, języka i początkowo podążałam jego szlakami.
W książce opisuję epizod, kiedy byłam trenerką spinningu, jeszcze nie znając norweskiego. To było zabawne, bo w sumie moim jedynym przygotowaniem był entuzjazm.
S: A propos potu, zmęczenia i sytuacji z ciałem. Czy wydaje Ci się, że doświadczenie trudnych warunków jest też formą komunikacji, że razem musimy przetrwać te noce polarne?
Ci, którzy mieszkają na Spitsbergenie, z reguły chcą tam mieszkać. Dla nich +5 latem to bardzo dobrze. -30 zimą – jeszcze lepiej. Zimno łączy.
Wszyscy są w tych ciemnościach równi. Rano ciemno. W południe ciemno, a latem odwrotnie – środek nocy a słońce świeci wysoko nad horyzontem. Ciemność jest przytulna. Mieszkałam przez dwa tygodnie z moją szefową. Jest kochaną kobietą, archeologiem. Mimo że było ciemno, siadała codziennie rano w swoim salonie i zapalała świeczki. Na zewnątrz kompletne ciemności, ona siedziała z papierosem i piła kawę. Potrafiła tak siedzieć przez godzinę. Mówiła, że to doskonały czas na myślenie. Jak jest ciemno, to często właśnie gasi się światło.
Koniec lata w Adventdalen, fot. Ilona Wiśniewska
S: Czyli dynamika codzienności jest regulowana przez rzeczy zewnętrzne…
Jak najbardziej! Któregoś dnia latem było 12 stopni. Zarządziliśmy zamknięcie laboratorium w muzeum, w którym pracowałam i wszyscy poszliśmy na słońce. To był jeden raz, że biegałam po dworze w samych majtkach.
Jak jest zorza, to też wszyscy wsiadają do samochodów i jadą ją oglądać. Tę skrajną codzienność przeżywa się wspólnie.
J: W którym momencie te nietypowe rzeczy stały się dla ciebie codziennością, normą? Początkowo to było pewnie duże zderzenie. Jesteśmy przyzwyczajeni do czterech pór roku itp. Czy pamiętasz punkt przejścia czy było to raczej naturalne?
Na pewno to się stało po całym roku spędzonym na Spitsbergenie. Wtedy już wiedziałam, czego się spodziewać. Dlatego zaczynam książkę latem i kończę ją też latem. To wejście w ciemność i wyjście z niej jest kluczowe dla całego życia na Spitsbergenie. Nie pamiętam, żeby to był jakiś jeden moment. To raczej takie chwile, kiedy się z kimś rozmawia po norwesku i on to rozumie. Te językowe rzeczy były istotne.
J: To pozostając w tym obszarze, pojawiło mi się takie pytanie na ile da się wyrazić swój charakter, swoją osobowość w innym języku? Czy czułaś tę barierę językową?
Pewnie! Straciłam prawie całe poczucie humoru!
J: To w jaki sposób się wypowiadasz, jak mówisz, to ważny element charakteru.
Oczywiście. Jak mówię po polsku to zawsze robię sobie jakieś żarty językowe, czy celowo coś przekręcam. Po norwesku tego nie robiłam, bo nie wiedziałam jak. Na początku jak ktoś do mnie mówił to skupiałam się na tym, żeby w ogóle zrozumieć wszystkie słowa. I byłam strasznym mrukiem, bo wolałam siedzieć cicho niż powiedzieć coś nie tak. Z drugiej strony można być w pewien sposób bardziej wylewnym. Słowa nie znaczą tyle, bo nie wszystkie się rozumie. Łatwiej przychodzi wtedy mówienie o uczuciach, bo wyrazy je określające nie mają tak dużego ładunku emocjonalnego.
S: W takim razie, w tym tyglu kulturowym przekaz słowny jest na podobnym poziomie, bo norweski nie jest dla większości ojczystym językiem.
I to ma właśnie urok. Jak się mówi w obcym języku – ze wszystkimi bohaterami książki rozmawialiśmy po norwesku – to o wiele łatwiej się funkcjonuje. Nie czytasz czegoś, co jest między wierszami, bo nie wiesz gdzie jest to „między wierszami”, jeśli gdzieś w ogóle jest.
S: Wracając do oswajania przestrzeni, dopasowywania się, czy były takie obszary, w których było Ci szczególnie trudno? Moment w którym wiedziałaś, że to u ciebie nie przejdzie?
Kiedy zamieszkałam w Longyearbyen i zobaczyłam, jak to miejsce rzeczywiście wygląda to się na wszystkich obraziłam, głównie dlatego, że polują i noszą naturalne futra, mimo że nie muszą, bo to nowoczesna społeczność, a nie wioska inuicka.
Takie na przykład sytuacje, że pijesz kawę ze znajomą Norweżką, rozumiesz już przekaz, zagadujesz, a co tam robi w weekend, a ta odpowiada, że jedzie z mężem na polowanie. Że lisa jadą zabić. Pytam więc: “I co zrobicie z tego lisa?”. Ona mówi, że czapkę. No i w tym momencie ja nie mam już nic więcej do dodania. Z gruntu nienawidzę myślistwa, więc to jest jedna z tych rzeczy, które u mnie nie przejdą.
S: Rozmawiałaś z nimi na ten temat?
Wiele razy. Ale ja z moim środkowoeuropejskim ogródkiem warzywnym i swetrem z akrylu mogę sobie ewentualnie zmienić miejsce zamieszkania, jak mi się nie podoba.
S: Jaki jest asortyment w sklepach ?
Sklep jest jeden, ale tam można kupić nawet więcej niż by się spodziewało. Warzywa są liche i smakują, jak po długiej podróży.
S: A jak wygląda system lecznictwa?
Miałam ostatnio problem z oczami, więc poszłam do lekarki. Na tablicach do odczytywania wyszło wszystko ok. Poszła po przyrząd, którym miała zbadać oczy. Otworzyła nowe pudełko i zaczęła czytać instrukcję. Badała mnie przez piętnaście minut. Cały czas coś tam nie wychodziło. W pewnym momencie mówi, “Wiesz, ja tak naprawdę jestem ginekologiem”. (śmiech) Tak to wygląda. Nie mam za dobrych doświadczeń. Nigdy nie było jakiejś konkretnej diagnozy jak mi coś dolegało. Kończyło się telefonem do mamy – farmaceutki, która wysyłała mi odpowiednie leki.
S: A co z nałogami i używkami?
Spitsbergen to strefa bezcłowa, więc są tanie alkohol, papierosy, snus (tytoń wkładany pod wargę – red.) i benzyna. Benzyna tańsza niż w Polsce, ale nie ma dróg, raptem ze 40 kilometrów, przy czym połowa dziurawa, więc nawet nie ma się jak rozpędzić. Pije się w granicach normy, jeśli coś takiego w ogóle istnieje. Ludzie raczej nie siedzą wieczorami w domach, ale nie słyszy się, żeby ktoś pijany zamarzł na śniegu wracając z dyskoteki. Czasem tylko pijani chcą sobie odgrzać w piekarniku pizzę, zasypiają, budzi ich straż pożarna, a otrzeźwia mandat.
J: A propos wychodzenia i spotykania się. Jak są przyjmowani turyści? Czy wytwarza się w społeczności jakieś napięcie?
Ja też tam przyjechałam jako turystka pierwszy raz więc też pewnie to napięcie wytwarzałam. To jest naturalne, że robi się za dużo zdjęć i zadaje za dużo pytań, gdy przyjeżdża się do takiego miejsca, które niczego innego nie przypomina.
Turyści zostawiają tu mnóstwo pieniędzy. W muzeum, w którym pracowałam, przyjmowało się ich z otwartymi ramionami. Turysta jest elementem krajobrazu. Tylko teraz wszystko się wydłuża. Wcześniej przyjeżdżali w marcu i wyjeżdżali pod koniec września. W 2014 roku wszyscy się dziwili, że jeszcze w październiku, listopadzie byli turyści. Przyjeżdżają żeby doświadczyć nocy polarnej, gdy nie widać krajobrazu. Będzie ich jeszcze więcej, bo zbudowane będą trzy nowe hotele. Trzeba się do tego przyzwyczaić, że ktoś czai się na ciebie z aparatem. Turysta to stan umysłu, rola. Dodatkowo on czy ona, nie chce być zaskakiwany i pragnie potwierdzić swoje wyobrażenia, często nie sprawdzając stanu faktycznego. Kiedy zajmowałam się turystami, proszono mnie, żebym zamówiła taksówkę, bo „teraz państwo chcą zobaczyć niedźwiedzie”. Piszę o tym w „Białym”.
Bjørndalen w wiosenną noc, fot. Ilona Wiśniewska
S: W którymś z wywiadów powiedziałaś, że chcesz odczarować Spitsbergen...
Odczarować Północ w ogóle i to przekonanie, że to jest miejsce tylko dla mężczyzn. Moje koleżanki i ja przyjechałyśmy tam z różnych krajów, a wcale nie jesteśmy żadnymi arktycznymi bohaterkami.
Jednemu z recenzentów „Białe” podobało się też dlatego, że – jak mówił – książkę napisała kobieta i uniknęła całej dramaturgii i patosu, które przedstawiłby mężczyzna. My lubimy z przyjaciółkami nazywać siebie „arctic losers”. Przyjechałyśmy na Spitsbergen, mieszkamy tam i pracujemy, ale nie robimy z tego czegoś większego niż jest w rzeczywistości.
J: A teraz, po kilku latach spędzonych na Spitsbergenie wyprowadzasz się. Czy coś się dla ciebie już tam skończyło, zamknęło?
Spitsbergen to nigdy nie było moje wymarzone miejsce do mieszkania. Było ciekawe, inne, ale wielu rzeczy brakowało. Pisząc książkę też wiele się dowiedziałam o tym miejscu, ale też o sobie. Myślę, że na tym etapie możemy się spokojnie ze Spitsbergenem rozstać. Będę dalej mieszkać w Arktyce, ale już tej bardziej zadrzewionej, mimo że krajobraz w nowym miejscu nadal jest jak z innej planety.
S: A masz już jakąś pracę na południowej północy?
Na razie piszę kolejną książkę. Tym razem z najbardziej północnej Norwegii.
J: Masz jakieś wytyczne w swojej pracy, jest coś czego konkretnie szukasz? Kiedyś przeczytałam takie zdanie, że lubisz ludzi, którzy za czymś tęsknią. Są wtedy ciekawsi?
Nie wiem, czy czegoś konkretnego szukam. Często jest tak, że to historie znajdują mnie.
Lubię puste miejsca, zamieszkane przez garstkę ludzi, bo wtedy więcej widać.
Północ jest dla mnie takim miejscem, z zakamarkami albo postaciami, o których nie mogę przestać myśleć.
Jedna z opuszczonych chatek po drodze do Barentsburga, fot.Ilona Wiśniewska
J: Jak doszło do napisania książki? Od początku było wiadomo, że to wydawnictwo Czarne ją wyda?
Tak. Wydawnictwo ją zamówiło, po moim pytaniu, czy interesuje ich Spitsbergen.
J: Tak a propos pisania maili, pisałaś też do Artura Orzecha?
Tak, tak, w ogóle do Trójki. Dwa lata temu, pamiętam, robiłam pierwszy raz w życiu sama wigilijne uszka. To było dla mnie takie przeżycie, że musiałam się nim podzielić z radiem. Właśnie wtedy w Trójce była nadawana przedświąteczna audycja, podczas której licytowano różne przedmioty. Napisałam do nich i przeczytali o moich wigilijnych wrażeniach. Ale zazwyczaj pisałam do Artura Orzecha. On miał audycje o 14, a ja wtedy pracowałam sama i przeżywałam pierwszą noc polarną. Kiedy redaktor Orzech czytał na antenie te moje maile to świat się rozszerzał i dawał świadectwo tego, że gdzieś nadal istnieje.
J: Czemu wybrałaś akurat reportaż? Czy to jest forma w jakiś sposób ci najbliższa?
Bo wydaje mi się, że historie ludzi, których spotykam w miejscach, do których docieram, są o wiele ciekawsze niż to, co sama miałabym wymyślić na ich temat. Lubię to uczucie, że ktoś mi zaufał i chce mówić, opowiedzieć, wciągnąć mnie w swoją historię. Tu nikt nie mówi o pisaniu prawdy tylko o pisaniu tego, co ktoś opowie, na ile pozwoli. Ten balans, na ile pozwoli, jest motorem pisania.
S: “Białe” to też twoje wspomnienia.
Tak, bo to reportaż od środka. Ja tam nie pojechałam żeby napisać książkę, tylko żeby żyć. Opisuję ludzi, których znam. To jest zupełnie inna praca. Jedno można napisać, a drugiego nie. Ten balans tutaj jest jeszcze zdeterminowany więzami przyjaźni. Głupio byłoby zawieść czyjeś zaufanie.
J: I jesteś lojalna wobec przyjaciół?
Wszyscy, którzy znaleźli się w mojej książce, wiedzą co jest o nich napisane i wiedzieli przed publikacją. Ja też bym chciała wiedzieć, gdyby ktoś o mnie pisał.
J: A czy było takie zdanie czy fragment, który wiedziałaś, że wzmocni całą opowieść, reportaż ale nie miałaś zgody na jego publikację?
Była taka historia o jednej z bohaterek. Powiedziałam jej, co jest napisane i one nie chciała żebym o tym pisała, więc to zmieniłam.
Ktoś mi zaufał, zaprzyjaźnił się ze mną, więc nie mogę go potraktować jako przedstawiciela grupy badawczej.
Zawsze miałam w tyle głowy, że a nuż ktoś tą książkę kiedyś przetłumaczy. Nie chcę się wstydzić tego, co napisałam, bo będę wracać na Spitsbergen.
S: A jak wspominasz spotkanie z Galiną, kobietą która wskoczyła do Morza Arktycznego?
To było trudne spotkanie. Pojechałam do niej, mając ze sobą dwa zdjęcia. Pytałam ludzi czy wiedzą może gdzie jest ten budynek, bo tam wszystkie wyglądały tak samo. Było dokładnie tak jak opisałam w książce. Po spotkaniu to ja chciałam wyskoczyć przez okno. Przyszłam do hotelu, w którym mieszkałam, i nagle zobaczyłam wielkiego robaka. Wbiegł po ścianie, a potem zniknął. Jakby mi wybiegł z głowy. Wydawało mi się, że Galina z matką chciały mnie otruć. Byłam zlana potem. Jadłam cały czas to, co mi dawały i miałam wrażenie, że zaraz zacznie mi brakować powietrza. A potem jeszcze ten robak. Tak, to było jedno z trudniejszych spotkań przy pisaniu „Białego” ;-).
S: Ta historia była dla ciebie taką klamrą, od niej rozpoczęłaś i na niej skończyłaś.
Tak. Ta mnie mocno poruszyła. Tam na Spitsbergenie było sporo dramatycznych historii, które ktoś opowiadał, ale nic we mnie nie otwierały, jak historia Galiny. To jest w sumie historia o niczym. Nie wiem po co pojechałam na Ukrainę. Po prostu czasem masz ochotę kogoś poznać. To wszystko.