Hej kolęda, kolęda! – Piotr Woszczak

Gruchnęła nowina! Jak grom z jasnego nieba. „Ma dziś chodzić ksiądz po kolędzie.”

5

Oczywiście miałam swoje plany. Chciałam się zobaczyć z ludźmi, którzy zjechali do naszej mieściny na święta. Lada dzień mieli wrócić do miast w których studiowali. Była to jedyna okazja, żeby się z nimi zobaczyć. Nic to. Rzecz to nieważna, w domu mam być i tyle. Ksiądz chodzi raz do roku i mamy się mu pokazać wszyscy.

Gdy mama wróciła z pracy, od razu widać było, że jest poirytowana. W domu było w miarę czysto, jak to tuż po świętach. Był dopiero 28 grudnia. Nieistotne, dom trzeba na nowo posprzątać na przywitanie dzisiejszego gościa. W ruch odkurzacz, mop, żelazko, wszystko błyszczeć ma cesarsko. Teraz my musimy się poprzebierać odświętnie, w ciuchy najnowsze. W końcu wszystko naszykowane, można prosić na salony.

Kolejny problem – do mnie przyjechał chłopak, do mojej siostry też. Daleko mieli, dziećmi już nie jesteśmy, no to śpią u nas. Co z nimi zrobić? Szczęście w nieszczęściu, że sami się zaoferowali, że zgaszą światło i w ciszy przeczekają wizytę duchownego. Wszyscy liczą na to, że ksiądz nie zechce całego domu święcić, bo wtedy byłaby wsypa i kocioł. Jeszcze jakby się wydało, że nocują to już całkiem nalot dywanowy.

Problemy rozwiązane, więc czekamy. W domu panuje nerwowa atmosfera. Nadejście księdza rodzi w nas rodzinne napięcie. Nikt nie ma ochoty rozmawiać z nikim, słowa wypluwamy szybko i sucho, żeby się nie zmęczyć, żeby zabolały. Mama czatuje przy telefonie, pyta sąsiadów u kogo już był. Tata siedzi w oknie i zagląda na bramę czy aby już nie nadchodzi. Wiemy już co nieco. Ma przyjść do nas wysoki brodacz zwany pospolicie Bin Ladenem. W tym roku idzie od drugiej strony. Tragedia! Będzie u nas późną nocą. Czekamy. Niecierpliwość nasza wzrasta gdy czekanie się wydłuża.

W końcu: bęc! Ministranci zastukali. Czy przyjmiecie w dom swój księdza, wysłannika panajezusowego? Tak, oczywiście. Chłopaki do pokoju. My na baczność. Na stole obrus, krzyż i świece. W końcu wchodzi. Śpiewa kolędę, my razem z nim chociaż trochę niemrawo. Ciap, ciap wodą po głowach i domu. Raz, dwa, trzy, cztery, przeżegnać się i jedziemy dalej.

Wchodzi, tyle dobrze, że błota na dywany nie naniósł. Ojczenasz teraz wszyscy odmawiamy. W końcu siadamy. Bin Laden nie przegląda zeszytu mojego brata, za dużo już takich dziś widział. Odmierza sumiennie trzy obrazki, niczym karty kolekcjonerskie, dla trójki dzieci.

W końcu gadkę zaczyna.

– Ale ciebie to nie znam – mówi do mnie.

– Ja z dziada, pradziada, od kołodzieja Piasta tutaj mieszkam – odpowiadam.

– Możliwe, możliwe. Pamiętaj, że musisz być solą tej ziemi – kontynuuje niejasno.

– Czyli co konkretnie mam czynić? – pytam, ale on już woli zmienić temat, bo odpowiedzi nie słyszę.

– A co tu masz? – przygląda się moim badzikom, a ja kątem oka widzę, że zaczerwieniona mama wpada w zakłopotanie. Lecz ten przymila się – O, tych samych kapel kiedyś słuchałem. Byłem nawet w Jarocinie.

Nie zdążam nic odpowiedzieć, bo przerzuca się na kolejnego członka rodziny.

– A pani czym się zajmuje? – pyta mamy mej.

– Jestem terapeutką od spraw uzależnień – uzyskuje odpowiedź.

– O, ja tez pracowałem z pijakami to wiem co to za ciężka praca – mówi ksiądz i tym samym ciągiem zadaje kolejne pytanie. – A pan gdzie pracuje?

– Jestem instruktorem nauki jazdy – odpowiada mój tato.

– Wie pan co, ja też kiedyś o mały włos nie skończyłem kursu na instruktora – podtrzymuje rozmowę rozanielony Bin Laden.

– A ty czym się interesujesz? – pyta mojego brata.

– On to w szczególności lubi gry komputerowe – odpowiada za swoje dziecko mama.

– Nie dziwię się, też sobie lubię czasem pograć w różne takie… – opowiada uchachany mężczyzna w czerni.

– A ty panienko? – pyta bananowo mojej siostry. Ta odpowiada, zgodnie z prawdą, patrząc wprost w jego oczy – Najbardziej lubię robić makijaż i chciałabym być kosmetyczką.

Ksiądz zbity z tropu z przestrzelonym nagle językiem, rozgląda się po kątach niby od niechcenia. Nic nie mówi i przenosi swój wzrok na półki, z półek na barek. Tęskno, ale trzeba jechać, nikt nie woła.

– To ja już będę szedł – mówi i zbiera się do wyjścia. Robi to na tyle powoli, aby tata zdążył włożyć mu do ręki kopertę. Na nic jednak owijanie w papier listowny, Bin Laden na wierzch wyciąga zawartość. Trochę jest rozczarowany. Banknot o wartości 50 jednostek obowiązującej waluty to jednak nie to. My z dobrej rodziny, więc co roku było 100 sztuk złota, a tu taki afront, przez pół przedzielony.

– Na co to miało być? – ostentacyjnie się zastanawia.

– Na dach świątyni, zdaje się – przychodzi z pomocą tato, aby czymprędzej się wybierał już hen nazad do ziemi poświęconej. To nic, że co roku na dach, na Zielone Świątki na dach, na White Christmas na dach. Srebrną papą już by można go było wyłożyć.

Nareszcie wychodzi szczęściem bożym szafując. Wszyscy oddychamy z ulgą. Nagle miłość w naszym domu zapanowała. Wszyscy momentalnie uprzejmi i już można robić co się chce. Hulaj dusza ksiądz za drzwiami.

Biegnę po mojego chłopaka i lecimy do znajomych. Rodzice nawet auto pożyczają. Pokój wszechobecny jest temu domowi.

 

fot. Sławomir Mielnik