Ptaki – Ahsan Ridha Hassan

Kac.
Potworny, rozsadzający głowę krasnal próbuje przekopać się przez czaszkę i wypełznąć na powierzchnię. Ratuję się dwoma pastylkami Apapu – to powinno uspokoić karła. Tymczasem obowiązek wzywa, trzeba usiąść do klawiatury i opisać wczorajsze. Parzę kawę – normalna polska fusiasta, zalewam rosołek od Knorra i siadam do kompa.
Zacznę klasycznie: to było tak…

*

… Pawełek postanowił popełnić samobójstwo. Ale najpierw mała dygresja: gołębie. Te latające szczury są strasznym problemem Miasta Królów. Z niezrozumiałych dla mnie powodów władze miejskie nie starają się pozbyć szarej plagi, co bezczelne gołębie zauważyły i zaczęły zachowywać się jeszcze bardziej zuchwale: kiedy jedzie się na rowerze i ma dojść do kolizji człowiek-gołąb, ptak nawet nie ustąpi i nieszczęsny rowerzysta ląduje połamany w szpitalu; po zakupie precla albo kebaba od razu rzucają się na ofiarę i, jak urząd skarbowy, starają zeżreć należną im połowę (kiedyś
wystarczyły okruchy), a co bardziej nieposłusznych porywają w górę i zrzucają z wysokości kilkunastu metrów na bruk; obsrywanie przechodniów dla beki to już jest chleb powszedni dla tych pomiotów Belzebuba.
Kiedy władze milczały, kilku studentów postanowiło wziąć sprawy w swoje ręce i wyszli z tak zwaną inicjatywą społeczną – na marginesie dodam, że inicjatorzy tych przedsięwzięć zniknęli w niewytłumaczalnych okolicznościach, a w miejscu ich ostatniego pobytu znaleziono jedynie szaro-metalowe pióra. Inicjatywy polegały na stosowaniu wymyślnych sposobów eksterminacji gołębiego gatunku. Na początku strzelano do nich z ASG, ale
snajperzy szybko zostali oślepieni. Potem zastosowano tak zwane fajerwerki – na Rynku rozsypano okruchy nasączone węglem, a efekt był łatwy do przewidzenia. Niestety w skutek protestów lokalnych purystów przestrzeni inicjatywa została rozwiązana. Próbowano również wypuścić tzw. kocią krucjatę, ale po licznych walkach gołębie wzięły górę, a kotów w Krakowie było jakby mniej. Tak też nasz Pawełek postanowił popełnić samobójstwo. Jaki los czeka samobójców, wszyscywiemy – idą do Piekła. Natomiast Pawełek postanowił trafić do Nieba, że tak powiem, taryfą ekspresową. W tym celu założył zmyślny strój z gałganów obsypany okruchami. Było tam wszystko: kajzerki, chleb razowy, orkisz, precle, grzanki, wek, kawałki ciasta, suchary.

Różne ptaki, różne gusta, wiadomo.

Pawełek szedł w tym dziwacznym stroju w stronę Rynku, mrucząc pod nosem: żegnaj okrutny świecie bez miłości, a ja przysiadłem na murku i z lekkim rozbawieniem obserwowałem kolejną próbę samobójczą mojego kompana. Sączyłem browar.
Zaraz.
Jak do tego wszystkiego doszło? Otóż Pawełek nie ma szczęścia do płci przeciwnej i, mimo najbardziej zmyślnych sposobów podrywu (od na niezainteresowanego przez na pewniaka do na litość) zazwyczaj dostaje kosza. Czasem też dostaje po pysku, choć nie zawsze od dziewczyny, czasem od jej chłopaka. Tak było i tym razem.
Trafiliśmy na domówkę. Kiedy rozprawiałem z kilkoma gentelmenami o polityce, wszechświecie, teorii strun, polskiej fantastyce, nowym Wiedźminie na Xboxa, pieniądzach i kobietach – słowem, kiedy upijaliśmy się w najlepsze, mój kompan próbował zalotów do wszystkich obecnych dziewczyn. Gdy ostatnia wyśmiała go, powiedział, że kończy z tym wszystkim i wyszedł. I tak, parę godzin później spotkałem go na Rynku. Zaczęło już świtać.
Pawełek stanął na środku płyty, rozłożył szeroko ręce i w tej idiotycznej pozie, na tle bladego świtu zaczął nawoływać:
– Taś, taś, taś!
Z początku nic się nie stało. Sączyłem browar i obserwowałem. Wtem usłyszałem trzepot skrzydeł. Pierwszy z gołębi przeleciał tuż nad moim ramieniem,
zrobił kółko wokół Pawełka, a potem porwał okruch i pożarł go w locie, krążąc w bezpiecznej odległości nad potencjalnym wrogiem. Kiedy zwiadowca uznał, że sytuacja jest niegroźna wzbił się w niebo i z wysokości Wieży Mariackiej, na której zazwyczaj gra hejnalista zaskrzeczał przeraźliwie. Jak Nazgul z Władcy Pierścieni. Wtedy nadszedł huragan. Nagle i z całą mocą.

*

Miliony gołębi zaczęły zlatywać się zewsząd: z dachów, spod dachów, z ulic i szczelin między kamienicami, z mieszkań, w których akurat drzemały pod nieobecność lokatorów, ze studzienek kanalizacyjnych, spod wystawionych stolików restauracyjnych, nawet wyważyły wrota do Kościoła Mariackiego i wyleciały chmarą, zrzucając po drodze strój księdza, który ubrały dla niepoznaki, by drzemać bezpiecznie w środku. Pawełek stał pośrodku Rynku z rękami rozpostartymi jak Cristo Redentor z Rio de Janeiro. Oczy miał zamknięty, spływały z nich łzy radości, a na jego ustach malowała się przedśmiertna ekstaza. Szaro-metalowa smuga otaczała go niczym huragan, szumiąc i gruchając przy tym echem gołębiego Legionu. Posadzka wokół od razu zaczynała pokrywać się ptasim zapaskudzeniem. Co chwilę któryś z gołębi wyrywał się z tego szaleńczego wiru i zachłannym dziobnięciem porywał okruch, by zaraz wrócić do ptasiej ławicy. Gałganowy kubrak Pawełka z początku jedynie delikatnie falował przy każdym takim dziobnięciu.
– Tak, zjedzcie mnie, zanieście do Nieba – zachęcał swoich skrzydlatych oprawców, nawet gdy te strąciły mu okulary z nosa.
Wtedy właśnie nastąpiło to, co Pawełek planował, a czego do końca nie przewidział. Gołębie zaczęły rozszarpywać mojego kompana. Z każdym dziobnięciem darły gałganowe powłoki, by dotrzeć do bardziej smakowitego kąsku. Było nim ludzkie mięso. Zasmakowały w nim
ostatnio.
– Auć! – Pawełek poczuł pierwsze ukłucie dzioba i w tym momencie doszło do niego… W sumie nie wiem, co dokładnie. Może była to wizja bycia rozszarpanym w przeciągu najbliższych minut i zostania wysranym na Kraków i turystów parę godzin później (co, automatycznie przekreślało jego szanse na ekspresowe zbawienie), a może ten typ samobójstwa był zbyt bolesny. Cokolwiek zaświeciło teraz czerwoną lampkę w głowie
mojego kompana, jedno było pewne – wpadł w panikę.
– Ratunku! – darł się, kiedy gołębie atakowały go coraz bardziej zaciekle i zaczęły unosić w górę, jak ów nieposłusznych konsumentów kebaba czy obwarzana. – Pomocy! Help! Aiuto! Kurwaaaa!
Na dźwięk ostatniej frazy zareagowałem błyskawicznie. To już nie były żarty, sytuacja zrobiła się niebezpieczna. W końcu Pawełek klnie tylko w sytuacji największego zagrożenia. Wstałem i dopiłem piwo. A potem, jak opętany szałem bitewnym berserker pobiegłem na ratunek mojego jedynego
kompana, wywijając młynami moich górnych kończyn. Wpadłem w samo epicentrum gołębiego huraganu, raniony co chwila pazurkami i dziobami nieprzyjaciół. Pawełek unosił się dobry metr nad ziemią.
– Ratuuuj mnie! – krzyczał, ale coraz wątlej, widocznie osłabiony licznymi ranami.
Podskoczyłem i uchwyciłem się jego nogawki, ściągając nieszczęśnika w dół. Ale gołębie nie chciały dać za wygraną i pociągnęły swoją nową zdobycz z taką siłą, że poczułem, jak podeszwy moich butów odrywają się od ziemi. W międzyczasie część gołębi uformowała szyk bojowy i przeprowadziły manewr okrążający, by zaatakować mnie od strony flanki. Poczułem ukłucie dziobów z obu boków. Wytrzymałem. Gołębie, które ciągnęły Pawełka nagle jakby odpuściły i poczułem, jak ściągam go w dół.
– Wiktoria! – triumfowałem w myśli, ale na krótko. Zobaczyłem wtedy, że gołębie celowo popuściły uchwyt, by zrobić miejsca dla największego drapieżnika w dziejach. Jak sęp krążył nad nami Książe Gołębi. Wielki jak labrador, o lśniących skrzydłach, czerwonych ślepiach i posępnym obliczu. Na
głowie miał koronę z suchego precla. Spojrzał na nas wzrokiem oprawcy, uśmiechnął się pod dziobem, a potem wzbił w powietrze, okręcił piruet i zaczął pikować w naszym kierunku, wydając przy tym przerażający wrzask.
– To już koniec – przełknąłem ślinę, wiedząc, że za kilka sekund zostaniemy przecięci na pół przez legendarnego Księcia Gołębi.
Zamknąłem oczy.

*

Ratunek nadszedł niespodziewanie. Istny deus ex! Dosłownie na moment przed rozdarciem Pawełka (a potem i mnie) przez wielkiego gołębia
usłyszałem świst, wrzask i głuche plaśnięcie. Kiedy otworzyłem oczy u moich stóp leżał Książe Gołębi przebity bełtem z kuszy. Był martwy.
Nagle gołębie zupełnie ogłupiały. Widząc na bruku zwłoki swojego Księcia i przywódcy wpadły w popłoch i zaczęły rozlatywać się we wszystkich kierunkach. Siła ciągnąca Pawełka ku przestworzom znacząco osłabła i opadliśmy na bruk jak dwie szmaciane lalki. Tymczasem gołębie uciekały przed niewidzialnym zabójcą, który raz po raz szył do nich z ukrycia śmiercionośnymi bełtami z kuszy i powiększał stos trupów, które spadały z nieba z
plaśnięciem. Kiedy było po wszystkim, kiedy gołębie odleciały i pochowały się w swoich kryjówkach, a te którym się nie udało leżały teraz na placu boju, kiedy Pawełek zaczął odzyskiwać przytomność, a ja trzeźwieć, z cienia Sukiennic wyłonił się nasz wybawca. Wysoki, zarośnięty mężczyzna o siwiejących włosach. Nie wyglądał na bezdomnego, ale nie wyglądał też na miastowego. Na plecach miał przewieszoną kuszę, a na lewym ramieniu
materiałową torbę, popularną niegdyś wśród Rastafarian. Jakby nigdy nic podchodził do zwłok gołębi i chował je do torby. Niektóre żyły jeszcze, więc sprawnym przekrętem dłoni dobijał je, czemu towarzyszył cichy trzask. W końcu podszedł do nas. A raczej do truchła Księcia Gołębi.
– No, z tego to będzie chyba rosół – podrapał się w zamyśleniu po brodzie. – I pieczeń. – Po czym bez ceregieli zarzucił go na plecy i ruszył w kierunku Sukiennic.
Oprzytomniałem.
– Proszę pana – zawołałem za nim. Zatrzymał się i odwrócił. Dobiegłem do nieznajomego. – Bardzo dziękuję, uratował nam pan życie.
– Żadnego pana. Nie ma problemu – wzruszył ramionami. Przy tym ruchu spodziewałem się poczuć słodki zapach bezdomności, ale zamiast tego poczułem… Armani? – Weź kolegę, bo
mogą wrócić i zemścić się.
– Jasne – odpowiedziałem, ale mój rozmówca już ruszył przed siebie. – Proszę… To znaczy jeszcze jedno! – Zawołałem ponownie. Ponownie zatrzymał się i odwrócił w moim kierunku.
– Jak cię zwą?
– Kalczyk.
– Kluczyk? – mruknąłem do siebie, próbując zrozumieć. – Ale…
Kiedy spojrzałem w miejsce, w którym stał nasz superbohater jego już nie było.

Szymon Szelc

*

Wróciłem po Pawełka i odstawiłem go do mieszkania. Rany nie były poważne, więc zdezynfekowaliśmy je tylko (i przy okazji siebie). Kiedy ranek miał się ku najlepszemu, a strażnicy oglądający miejski monitoring dopiero mieli zacząć zastanawiać się co to k… było?, wyruszyłem w stronę mojego kwadratu.
Po drodze zastanawiałem się kim też mógł być nasz wybawiciel, skąd pochodził, dokąd zmierzał? Nie wiedziałem wtedy, że moja ciekawość zostanie zaspokojona i wkrótce spotkamy się znowu.
Ale to już zupełnie inna historia.

2 Comments on “Ptaki – Ahsan Ridha Hassan”

Comments are closed.