Jacek Żebrowski – Fanatycy kolei z zadupia. Recenzja książki “Gigusie” Jakuba Michalczeni

Gigusie są brudnym literackim punk rockiem, zmieszanym z melancholią Prozy Północy i haftami Totartu – jest tu uliczny slang, chropowata rzeczywistość, ekwilibrystyczny język, ale i olbrzymia dawka czarnego humoru. Humoru charakterystycznego chyba tylko dla Polski Północnej, będącego mieszanką kpiny, sarkazmu, zuchwałości i absurdu.
“Polskość”, fot. Helena Ganjalyan

Istnieje w głębinach i płyciznach polskiego internetu takie forum dyskusyjne, zwane stowarzyszeniem miłośników kolei warmińsko-mazurskich lub czymś o podobnie szumnej i rachitycznej nazwie. Wiele lat temu, kiedy zgłębiałem arkana historii mojego rodzimego pruskiego regionu, poszukując informacji o miastach zwanych tak dziwacznie, jak Ządźbork, Gierdawy, Pruska Iławka czy Wystruć, niejednokrotnie lądowałem na tych wschodniopruskich końcach światowej sieci. Jeden z „miłośników” opisywał tam swoją podróż, którą odbył gdzieś w sam środek dawnych Prus Wschodnich, czyli okolice dzisiejszej granicy RP i eksklawy Federacji Rosyjskiej zwanej Obwodem Kaliningradzkim. Ów pasjonat błądził po dziurawych bocznych drogach i zarośniętych ścieżkach, by wreszcie wkroczyć na leżące odłogiem nieużytkowane pole pośród opustoszałych terenów tej przygranicznej głuszy. W samym środku tego wygonu, wśród podmokłych traw, znalazł on mianowicie wystający z ziemi kawałek jakiegoś słupa, który okazał się semaforem stacji kolejowej na istniejącej tam przed 1945 rokiem linii zwanej zapewne w języku ówczesnych mieszkańców Kenigliszeostprojsiszeajzensudban – czy coś w tym rodzaju. Afirmant historii wschodniopruskiego transportu żelaznego, nie posiadając się z radości, sfotografował dokładnie ze wszystkich stron ten drąg wystający z krzaków, a następnie w swojej drobiazgowej relacji podziękował żonie za cierpliwość w odbyciu powyższej wycieczki.
Zdarzyło mi się przypadkowo kilka lat temu czekać na przesiadkę z Ełku do Olsztyna w miejscowości Korsze (woj. warmińsko-mazurskie). Mało kto dzisiaj wie, że węzeł kolejowy w tym miasteczku do 1945 roku był najważniejszym węzłem kolejowym nieistniejącej już krainy, a gdyby spojrzeć na mapę, znajdował się on w samym sercu dawnego wschodniopruskiego wszechświata. Tutaj krzyżowały się dwie najważniejsze, międzynarodowe linie kolejowe: jedna wiodąca z Berlina do Petersburga – przez Poznań, Olsztyn, Wystruć i Tylżę – oraz druga, łącząca Bałtyk z Morzem Czarnym – od Piławy przez Królewiec do granicy państwa w Prostkach i dalej przez Białystok, Brześć Litewski, Kowel na Wołyniu i Kijów do Odessy. Niebywałe? Tak, i nie jest to historical fiction. To jest, proszę państwa, historia małego, zapomnianego miasteczka Korschen, którego nazwy nie potrafią zapewne wymówić w swoich wschodniopruskich zaświatach nawet duchy jego dawno nieżyjących mieszkańców. Przypomniała mi się wyprawa fanatyka kolei po „złote runo” – czyli resztkę semafora tkwiącego pośrodku gęsto zarośniętego chaszczami pola na niezamieszkanych pustkowiach – gdy spacerowałem po pustym peronie, czekając w Korszach na osobowy do Olsztyna.
Mistycy lumpenproletariatu we współczesnej polskiej poezji, tacy jak Robert Rybicki czy Konrad Góra, wędrują po obrzeżach języka i społeczeństwa w poszukiwaniu nowych epifanii, poświęcając się badaniu i przesuwaniu ustalonych granic. Takiego głosu brakowało jednak ostatnimi laty w nowej prozie, często niepotrafiącej nie tyle dotrzeć do jakiejkolwiek granicy, ale też przebić się przez własną niemoc, narcyzm i infantylizm. Niewątpliwie tajną bronią polskiej prozy był zawsze silnie realistyczny opis świata, połączony z czarnym humorem i pewnego rodzaju tragizmem bohaterów uwięzionych w kleszczach swojego środowiska i otaczających ich realiów. I kwestię czy była to zasługa talentów pisarzy, czy to sama rzeczywistość ostrzeliwała drzwi twórców, zostawmy na boku. Tymczasem z Warmii i Mazur pojawił się Jakub Michalczenia ze swoją nową książką Gigusie, który zwrócił już na siebie uwagę debiutanckim zbiorem Korczakowo wydanym przez Stowarzyszenie Pisarzy Polskich oddział w Olsztynie. Gigusie są zbiorem opowiadań, które nie weszły do debiutanckiego tomu, ale nie ustępują w niczym pierwszej publikacji. To mocna i realistyczna, a jednocześnie zarazem niezwykle zabawna i dosyć pesymistyczna proza. Literacka Północ od dawna miała swoje tradycje mocnej powieści realistycznej i „zaangażowanej”, żeby z ostatnich dekad wymienić Daniela Odiję (Tartak, Szklana huta), Tomasza Białkowskiego (Leze, Dłużyzny), Mariusza Sieniewicza (Czwarte niebo) czy Tomasza Włodarskiego (Ludzkie serwetki). Teraz do tego grona dołączył Jakub Michalczenia.

*

Tematycznie i językowo książka przypomina mi nieco zapomniany Pejzaż Gnojnej Góry (ale uwaga: 18 czerwca PIW wznawia tę książkę po 51 latach od pierwszego wydania!) autorstwa Stanisława Swena Czachorowskiego, którego przypomnieliśmy w numerze 4-5 art-zine’a „Papier w dole”. Czachorowski opisywał życie przedwojennego warszawskiego lumpenproletariatu językiem barokowym, pełnym gwary i ówczesnych slangów. Michalczenia z jednej strony odtwarza tu język przełomu lat 90. i 00. wśród ówczesnych młodych ludzi, ale także dzięki temu buduje swój własny styl opowiadania, poddany kunsztownej obróbce za pomocą mieszanki żargonu, gwary, slangu i wulgaryzmów. A tak brzmi język książki Michalczeni na przykład w opowiadaniu Umpałki:

Od dwudziestu minut czatowali na kogoś przy prawym szczycie osiedlowego sklepu na Reymonta. Cino był w granatowo-zielonej górze od dresu adika, jasnych dżinach i czarnych pomykaczach. Opierał się o chropowatą ścianę budynku otynkowanego na biało. Podobnie ubrany Bobek stał kawałek przed nim z łapami wsadzonymi w kiermany spodni. Niecierpliwił się już z deka. — No, idzie ta Śmata czy se w kule leci? — pomarudził do Cina i wyglądnął zza szczytu.

albo w opowiadaniu Na solo:

— I co, widzicie, jaka ta blacha u niego twardziuśka? — Lechu czuł się taki dumny, jakby własnoręcznie uszył te trepaki. — W takich kamaszach to legalko można się bujać po dworzu i jakiemuś brudasowi do dupy nakopać…

czy w opowiadaniu PSX:

Bo Jasny Syn Kacab był odchowanym przez ojczyma Turasa mieszańcem Polaka i Niemry. Ten rodzicielski trójkąt to stąd, że arbajtujący za granicą Polak zmachał Niemrze dwa bachory i po kilku latach wspólnego pożycia porzucił familię. Niemra długo po nim nie beczała i wkrótce związała się z Turasem. Jasny Syn Kacab był więc sprytaśny jak Polak, układny jak Germaniec, ale i ślimunowaty oraz męczydupny niczym Turas.

czy w Jabcach:

— To i uważaj pan, bo jak opijesz się takiej zupy, to będziesz puszczał czerwone szczochy. Obmyślisz se, że to jucha się z ciebie wysącza przez nery, i pójdziesz do doktórki czy tam dla księżula dupę truć, że niby wykorkowujesz… A to tylko te burole szczyny dla pana ubarwiły… Dziadyga ani słowem nie reaguje na zaczepkę Czołodupa. — Co on jakiś nietomny?! — chichra się Cino, podczas gdy dziadyga ustaje sobie tak tyłem do nich obu. Najwidoczniej udaje głucholca i ślepaka, coby nie dostać w papę za zbytnią ciekawość tym, co oni wyrabiają za jego plecami.

 

Moim faworytem tomu są Derby powiatu o – a jakże! – nieodłącznej części prowincjonalnego życia, czyli walki dwóch lokalnych drużyn futbolowych (patrz serial dokumentalny „Asy B klasy”): MKS Korsze i Granicy Kętrzyn. Jakub Michalczenia na spotkaniu autorskim w Olsztynie promującym swoją najnowszą książkę przyznał się do fascynacji filmami Janusza Nasfetera, który portretował życie dzieci. W Derbach powiatu głównym bohaterem jest Piećka Napadacz, napastnik drużyny z Korsz. Oczywistym punktem odniesienia jest serial „Do przerwy 0:1” Stanisława Jędryki na podstawie powieści Adama Bahdaja o warszawskiej dzieciarni grającej w piłkę nożną. U Michalczeni brzmi to jednak nieco bardziej dosadnie niż w młodzieżowych powieściach z czasów PRL:

— Trener, co jest?! — Obolały i sponiewierany Guniek skoczył do opiekuna zespołu. — Noga mi letko pobolewa, ale wytrzymię to i dam se z nim radę, i z przekupnym sędziem też! — Przestań świrować pawiana. Usiadaj dupą na ławę i nie gadaj głupot, bo cię wariaty jeszcze kalekiem zrobią na całe życie! — Za Chiny nie zejdę jak ten słabiak! — Guniek się uparł i splunął na murawę. Na przekór trenerowi ruszył od ławki na swoją pozycję na boisku. Gdy zmierzał na szpicę, odwrócił głowę i powiedział szkoleniowcowi prosto w oczy: — Nie przeszkadzaj mi, bo ja tego kutasiego złamasa jeszcze załatwię na cacy, że się z gleby nie pozbiera! Na sto procent ze sobą się więcej na treningu nie zobaczymy, jak ty mnie tera zdejmniesz z boicha! — To sobie graj, terrorysto ty jeden, ale na swoją wyłączną odpowiedzialność! — zastrzegł trener na wypadek, gdyby się coś poważniejszego stało Guńkowi.

 – Ten język czerpałem przede wszystkim z ludzi, których podsłuchiwałem, obserwowałem, używałem, bo to język, którego używa się w moim otoczeniu, więc tym językiem byłem przesiąknięty – mówił autor przy okazji swojego debiutu i nie można mu nie wierzyć. Swoją pierwszą książkę, Korczakowo prezentował, czytając ją na… olsztyńskim dworcu PKP. Sugestywność i obrazowość dialogów w Gigusiach nie odbiega od języka Korczakowa, lecz jest jego logicznym przedłużeniem, niczym elektryfikacja linii kolejowej Olsztyn–Korsze w 1990 roku.
Jeszcze jedno nazwisko, które przychodzi mi do głowy to Bohumil Hrabal i język lumpowskiej ballady, ale przede wszystkim charakterystyczny również dla czeskiego pisarza – choć tylko w niektórych jego opowieściach – sarkazm i cyniczny dystans w portretowaniu małych społeczności. Można by wręcz powiedzieć, że Gigusie to swoiste „opowiadania dziadowskie”, a nawet rodzaj entomologicznego pochylenia się nad małomiasteczkowym „okazami”, które noszą tak barwne ksywy i imiona jak Mrek Morok, Krzysiu Kopytko, Piećka Napadacz, Rudy Piżdżyszyn, Jasny Syn Kacaba czy Kocięba. Gigusie są brudnym literackim punk rockiem, zmieszanym z melancholią Prozy Północy i haftami Totartu – jest tu uliczny slang, chropowata rzeczywistość, ekwilibrystyczny język, ale i olbrzymia dawka czarnego humoru. Humoru charakterystycznego chyba tylko dla Polski Północnej, będącego mieszanką kpiny, sarkazmu, zuchwałości i absurdu.
Wiem, o czym pisze autor pochodzący z Korsz, bo chociaż wychowałem się w mieście wojewódzkim tego samego regionu, to jednak nie można uznać Olsztyna za żadną metropolię. Podobni ludzie, podobny język i podobne historie towarzyszyły mi, kiedy wyrastałem na jednym z olsztyńskich blokowisk, które dzisiaj jest już tylko skansenem gierkowskiej myśli urbanistycznej i domem starców. Słowo „giguś” w słowniku mojego rejonu ulicznego nie istniało, ale było takie słowo jak „goguś”, oznaczające kogoś odświętnie ubranego, „odstawionego jak stróż w Boże Ciało”. Książka Michalczeni jest więc po części dla mnie lekturą osobistą, bo podróżą sentymentalną do krainy młodości, ale też do źródeł mojej miłosno-nienawistnej relacji z życiem ulicy i marginesem społecznym. Nie wiem również, czy zareagowałbym w ten sam emocjonalny sposób, gdyby była to książka autora pochodzącego z np. Dobiegniewa lub Biłgoraja, chociaż przypomina mi się tu także Bombel zapomnianego już dziś Mirosława Nahacza z Łemkowszczyzny.

*

Jest taka płyta, pochodzącego z Dobrego Miasta naszego rodzimego warmińsko-mazurskiego satyryka i piosenkarza pana Krzysztofa Daukszewicza, zatytułowana „Zadupie”. Płyta jak płyta, nigdy jej nie słyszałem – oprócz tytułowego utworu przy okazji pisania tego tekstu – bo poezja śpiewana to absolutnie nie moje rejony, a fanem humoru pana Daukszewicza również nie jestem. Jest jednak rzecz, która mi tkwi zawsze w pamięci, a mianowicie okładka płyty. Przedstawia ona uśmiechniętego muzyka pośród warmińsko-mazurskich pagórków, z typowym dla tego regionu kościółkiem i charakterystyczną czerwoną dachówką ceglanych domów, na tle cumulusów i sielsko-anielskiego błękitnego nieba. Obok postaci na okładce tkwi wbity głęboko w ziemię słup z tablicą miejscowości. Przyszedł mi do głowy ten obraz podczas lektury Gigusiów, ale w trakcie czytania gama błogich kolorów z okładki płyty odwróciła się w mojej wyobraźni w swoje przeciwieństwo: chmury stały się czarne, niebo szare, ściany domów popielate, zamiast czerwonego kościoła obdrapany przystanek PKS, pagórki nie zielone a ołowiane, a zamiast postaci uśmiechniętego muzyka – banda zdegenerowanych małomiasteczkowych żuli i znudzonych dzieciaków z Gigusiów i Korszakowa. Jedyne co pozostało niezmienione to – niczym ten semafor kolejowy pośrodku zachwaszczonego ugoru – słup z tablicą miejscowości: ZADUPIE. Michalczenia zaś, jak ten „fanatyk kolei”, pochyla się nad resztką kolejowej przeszłości, opisując dokładnie każdy jego detal.
Wiadomo, co wyrobionym czytelnikom zapewne przychodzi do głowy: wiersz Andrzeja Bursy Sobota. To nazbyt oczywiste skojarzenie. Mi z kolei przypomniał się utwór z zupełnie innej części globu, który nagrali wspólnie John Cale i Lou Reed na płycie „Songs for Drella”, będącą hołdem dla Andy’ego Warhola, którego rodzina również pochodziła ze wschodnioeuropejskiego zadupia czyli zapadłej wiochy gdzieś w słowackich Karpatach. W utworze „Small Town” Reed, mając na myśli miejsce urodzenia Warhola, czyli amerykański Pittsburgh, śpiewa: When you’re growing up in a small town / You know you’ll grow down in a small town / There’s only one good use for a small town / You hate it and you’ll know you have to leave, zaznaczając jeszcze When you’re growing up in a small town / You say, „no one famous ever came from here”. Z małego miasteczka Korsze pochodzi – może nie „słynny”, ale już świetny – pisarz Jakub Michalczenia. Niby od niechcenia, książką złożoną z rozproszonych opowiadań udowadnia, że nie tylko można, ale i trzeba opisać świat za pomocą kawałka mocnej, niewegetariańskiej, realistycznej prozy, która nie będzie ucieczką w świat mrzonek o odległych powstaniach czy lewackich utopiach, a konkretnym pierdolnięciem w twarz czytelnika płatem dopiero co odkrawanego od rzeczywistości, jeszcze pulsującego krwią mięsa. I tylko, lub aż, dlatego trzeba tych cholernych Gigusi przeczytać.

 

Jakub Michalczenia, Gigusie, Wydawnictwo Ha!art, Kraków 2019.

Jacek Żebrowski – ur. 1979 w Olsztynie. Studiował filologię polską na UMK w Toruniu. Redaktor art-zine’a “Papier w dole”. Autor opowiadań, dramatów, esejów, krótkich form filmowych super-8. Debiutował na łamach toruńskiego „Undergruntu”. Obecnie mieszka w Londynie.