Hakowy – Daniel Orzadowski

Jedyną ofertą, w której nie wymagano doświadczenia ani wykształcenia, była praca hakowego na złomnicy. Zapisałem numer i wyszedłem z pośredniaka.

Na zewnątrz było zimno, ale śnieg już nie padał. Postanowiłem wrócić piechotą, żeby zaoszczędzić na bilecie.

W drodze zadzwoniłem na złomnicę. Właściciel od razu chciał wiedzieć, czy zdaję sobie sprawę, że to praca pod gołym niebem, na mrozie. Odparłem, że tak i chciałem go zapewnić, że jestem na to gotowy. Nie pozwolił mi dojść do słowa. Rozwodził się nad niedogodnościami związanymi z tego rodzaju pracą. Szedłem i słuchałem. Uznałem, że to bardzo rozsądne, że chce mnie zniechęcić samymi słowami. Rozmowa była na mój koszt. Miałem na koncie niecałe dwa złote. Spodziewałem się, że lada chwila nas rozłączy. Połączenie zerwane w momencie, kiedy tamten mówiłby jeszcze z przejęciem. Kompozycyjnie, to byłby najlepszy finał. Ta myśl mnie rozbawiła. Właściciel zapytał w końcu czy mam własne buty i ubrania robocze. Potwierdziłem. Umówiliśmy się na siódmą trzydzieści następnego dnia.

Nie liczyłem na to, że znajdę pracę. Nie za sprawą jednego telefonu. Do pośredniaka chodziłem, żeby nie stracić ubezpieczenia.

Nie chciałem pracować na złomnicy. Urągałem sobie w marszu: „powiedziałem „tak” złomiarzowi, bo bałem się powiedzieć „nie”… Na „nie” mnie nie stać… Moje myśli, to… to fałszywe pieniądze!” To stwierdzenie bardzo mi się spodobało i dlatego wpędziło mnie w jeszcze większe rozdrażnienie. Przez monologowanie tego rodzaju nie miałem się za ostatniego nieudacznika. Dopóki monolog trwał. Wystarczyło jednak, żebym zechciał przyjrzeć się własnemu położeniu, wtedy im ciekawiej pomyślana myśl, tym gorzej. Brakowało związku.
Szedłem dalej, byle zajść do domu i wykładałem sobie, że nic poza tym się nie wydarza. Że to tylko miłość własna sięga mi do ust, do głowy. Wybitnie wertykalne uczucie. A nade mną były jedynie brudnoszare chmury ze śniegiem. Nikogo dookoła. Kamienice socjalne z lewej, nasyp kolejowy na prawo. Żadnego sensu, jedynie by dalej iść do domu.

Za mostem nad przejazdem kolejowym widać już było bloki. Patrzyłem w stronę okien mojego pokoju. Patrząc z oddalenia, pokój, jako to miejsce, w którym przesiedziałam rok bezrobocia, był absolutnie nie do pomyślenia. Czy tak może wyglądać rok z życia człowieka? – pytałem sam siebie.

W windzie przeglądałem się w lustrze. Patrzyłem i czułem idiotyczne zadowolenie. Przyszłość ani przeszłość nie miała dostępu do tego lustra. Wszystkie winy wybaczone, mimo tego co nawyczyniałem w przeciągu ostatnich dwóch lat. Uśmiechałem się do siebie. Winda dojechała na ósme piętro i musiałem wysiąść.

W domu powiedziałem mamie, że znalazłem pracę. W jej oczach pojawił się blask. To, że miałem się za coś lepszego od złomnicy nie istniało w spojrzeniu mojej własnej matki.

– Ile będziesz zarabiał? – zapytała.

–  Nie wiem. Nawet o to nie zapytałem. Dowiem się jutro – odpowiedziałem i poszedłem do pokoju.

Zastanawiałem się, co robić przez resztę dnia. Jakbym miał udawać samego siebie. Złomnica raptem stała się punktem odniesienia. Gimnastykowałem się, czytałem, starałem się pisać, a złomnica była, czekała na mnie, a ja nie wiedziałem o tym.
W świętym Antonim zaczęli wybijać dwunastą. Słuchałem dzwonów. Przebrzmiały, a ja patrzyłem po pokoju. Firana, kanapa, ściany, podłoga, moje ręce, nogi – wizja bez fonii moich myśli.

Wyszedłem poszukać w przedpokoju maszynki do włosów.

Włączyłem maszynkę w łazience. Sprawdziłem, czy nie zacznie się zacinać. Spojrzałem do lustra. Włosy sięgały mi ramion. Rozebrałem się. Po chwili wahania zacząłem je ścinać.

Po wszystkim patrzyłem znów w lustro. Zadarłem do góry brodę. Znów się do siebie uśmiechałem. W końcu owinąłem się ręcznikiem i przysiadłem, żeby pozbierać włosy z podłogi. Podniosłem, ile udało mi się zmieścić w dłonie i wyszedłem do kuchni.

 

Mama zapytała, co też mnie naszło. Wytłumaczyłem jej więc, że wszystko to po to, żeby mierzyć upływ czasu. Nie byłem pewien, czy rozumie, więc dodałem, że za jakieś dziewięć miesięcy znów będę wyglądał, jak przed chwilą, bo włosy odrosną. Staliśmy chwilę w ciszy, patrząc na siebie.
Wróciłem do łazienki, żeby pozamiatać podłogę.

Potem do pokoju.

Stałem tak jak poprzednio. To, czego brakuje, będzie musiało wyjść ze mnie. Tłumaczyłem sobie nie po raz pierwszy. Przedziwne uczucie, zdawać sobie sprawę, że od poprzedniego takiego przebłysku minął czas.

Zacząłem chodzić, w te i we w te, od kanapy pod oknem, do drzwi na końcu pokoju. Rozgrzewałem się. Założyłem słuchawki i podpiąłem je do telefonu. Chciałem, żeby zawładnęła mną muzyka…. I am the push that makes you move… I am the push that makes you move! Pokrzykiwałem, robiłem pompki na taboretach, przysiady ze sztangą. Rozciągałem ekspander nad głową i za plecami. Pompki… przysiady… w te i we w te po pokoju. Pomimo muzyki czułem znów, jakbym obserwował samego siebie. Jawiłem się jako zwierzę, ale czułem się świetnie, coraz lepiej. Podchodząc do drzwi, stroiłem miny do swojego odbicia w ich matowej szybie. „Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno…” zapędzając się pod drzwi podczas ćwiczeń, lubiłem pomyśleć te frazę, tak jakbym kogoś przedrzeźniał.

Kontynuowałem przysiady, łażenie, porykiwanie, pompki… Przestałem, kiedy nie potrafiłem więcej unieść tułowia ruchem ramion. Opadłem między taborety i leżałem na podłodze. Zrzuciłem z głowy słuchawki. Leżałem dysząc. Euforia ustępowała.
Wstałem, żeby zdjąć z półki egzemplarz „Czekając na Godota”. Odnalazłem fragment „A myślałem już, że odszedłeś na zawsze”, żeby dopisać na marginesie: „a ty, kaleko wracasz, kiedy przyjemność się skończyła i nie ma się czym dzielić.” Dopisałem obok datę i odłożyłem książkę na miejsce.

Poszedłem się wykąpać.
Leżałem po ciemku w ciepłej wodzie. Postukiwałem knykciami o brzeg wanny. Dźwięki dochodziły mnie zniekształcone. Zacząłem sobie wyobrażać, że właśnie w tym momencie ktoś mógłby stać nade mną i mówić słowa, które zapamiętałbym na zawsze, a ja nic nie zrozumiem przez uszy zatkane wodą. Wyszedłem szybko z wanny. Wychyliłem rękę za drzwi, żeby zapalić światło… Fiksowałem, ale rozeznawałem się w tym. To z braku lepszych bodźców, tłumaczyłem sobie. Wyjąłem korek i zacząłem się wycierać. Musiałem umyć wannę z króciutkich włosów, które nie spłynęły z wodą.
Wróciłem do pokoju. Była zaledwie piętnasta, za 45 minut znów zabiją dzwony.

Dzwony rozdzielały moje dni bezrobocia na etapy. Kazały oceniać to, z czym mnie zastawały. Były jak ktoś, kto pojawiał się regularnie, żeby przypomnieć, że nie potrafię się przedostać na zewnątrz. Pomyślałem znów o złomnicy. Będę na czyjeś rozkazy, ale przez te godziny będę zwolniony od niepewności nadawania znaczenia. Nie chodziło przy tym o prawdę, ani obiektywność, tylko o znaczenie czegokolwiek – dla mnie. Jest to rodzaj gry, w której trzeba nie pamiętać tej pierwszej reguły. Spojrzałem na zegarek. O czym na przykład teraz myśli właściciel złomnicy? – zacząłem na nowo się zastanawiać. On pewnie jest bardziej po ludzku żywy, niż ja. Rzecz jasna, że myśli o sobie, ale pewnie przedstawia to sobie wyraźniej, konkretniej… potrzebniej. Nie myśli zdaniami jak ja teraz, w tym punkciku… maluśki… malusieńki… Poczułem tak wyraźną odrazę do samego siebie, że w ustach zaczęła zbierać mi się ślina. Rozbawiło mnie to serdecznie. Jestem producentem śliny! Rozbawiło jedynie na moment. Wstałem od biurka, zdjąłem z półki „Czekając na Godota”, odnalazłem fragment: „Nawet na śmiech nie można już sobie pozwolić”i dopisałem „jestem producentem śliny”. Dopisałem datę i odłożyłem książkę na półkę.

Usiadłem do biurka, żeby pisać. Pisałem przez prawie dwie godziny. Byłem zadowolony, kiedy zauważyłem, ile czasu minęło. Praca w skupieniu podobna jest do snu z marzeniami… Znów z obrzydzeniem przyłapałem się na czymś, co mogło przerodzić się w monolog. Podszedłem do półki z książkami. Chciałem dopisać coś przy fragmencie, kiedy Estragon pyta Vladimira, dlaczego nigdy nie pozwala mu spać, ale mama zawołała mnie na kolację.

Podczas kolacji rozmawialiśmy sobie. Złomnica znajdowała się niedaleko miejsca, gdzie mama dorastała. Zacząłem jej opowiadać, że pamiętam, co było widać z okna mieszkania babci. Opowiedziałem o placu zagrodzonym metalową siatką i o goniących się tam psach. Mama przyznała, że były psy i że był plac. Uśmiechnęła się. Od razu więc dopowiedziałem, co przypomniało mi się jeszcze: kredens, który stał w kuchni, taki z matowymi, przesuwanymi szybkami. Opowiadałem, że pamiętam, jak to za tymi szybkami babcia chowała czasem dla mnie słodycze. Słodycze były tylko czasem, ale ja chciałem, żeby odsuwała szybki za każdym razem, kiedy ją odwiedzaliśmy. Mówiłem to, a mama śmiała się i kręciła głową. Zapytałem, czy może pamięta, jak raz babcia dała mi kawał domowego ciasta, a ja poszedłem z nim na dwór. Na dworze na ciasto skoczyła kura, wczepiła się w nie łapami i machała skrzydłami. Wystraszyłem się i wypuściłem ciasto z ręki. Przybiegłem z płaczem, a babcia zganiła mnie, że powinienem odpędzić kurę, a nie wyrzucać ciasto… Mama śmiała się na głos. Mówiła, że to niemożliwe, żebym pamiętał tyle szczegółów. Matowe szybki, tłumaczyłem, musiałem zapamiętać, bo były w ścisłym związku ze słodyczami. A ta kura była straszna i widocznie ze strachu ją zapamiętałem. Przestaliśmy się śmiać i mama znów zagadnęła mnie o złomnicę. Nie miałem ochoty więcej o tym rozmawiać. Powiedziałem tylko, że będzie dobrze i poszedłem do pokoju.

Nie zapaliłem światła. Usiadłem w rogu kanapy. Nie ruszałem się. Popielate ciemności, wszystko było jakby zrobione z granulatu. Jedynie przedmioty o jasnych kolorach wydawały się mieć konsystencję stałą. Czułem spokój, nieuzasadniony niczym spokój. Żałosne, ile zależy od tego, co ma się przed oczami.

Wyszedłem z pokoju, żeby przygotować dla siebie ubrania odpowiednie do pracy na mrozie.

Od dawna do niczego się nie przygotowywałem. Uczucie, jakie temu towarzyszyło, samo w sobie, było przyjemne. Kompletowałem ubrania tak, by stworzyły warstwy, ale nie krępowały ruchów. Ta staranność wkładana w wybór stroju roboczego rozbudziła we mnie szyderstwo:„Taaa, masz misję, co – chłopaczku? Musisz się ciepło ubrać… na taaki mróz, do ważnej pracy. Już dobrze, już prawie masz pracę, jak wszyscy. Żadnych więcej dziwactw w ciągu dnia, tylko – tak, jak się należy – będziesz robić coś użytecznego… dla kogoś”. -– mówiłem do siebie.

W pokoju położyłem ubrania na podłodze na jednej kupce pod ścianą.

Usiadłem w rogu kanapy i słuchałem buczenia osiedlowego transformatora. Nie wiem, kiedy zasnąłem. Obudziłem się, przestraszony, że zaspałem do pracy. Sprawdziłem godzinę na telefonie i ustawiłem alarm. Zostało mi kilka godzin snu. Rozłożyłem kanapę. Przypomniało mi się stwierdzenie, że o doniosłości czyjegoś bólu można przekonać się po łatwości, z jaką ten ktoś zasypia. Przypomniałem to sobie z poczuciem wstydu. Zasypiałem nad swoim życiem, tuż nad jego miałkim czubkiem minionego roku.

Alarm obudził mnie wystarczająco wcześnie, abym do pracy mógł pójść na piechotę.

W windzie znów się sobie przyglądałem. Nie uśmiechałem się. Tym razem nie byłem przebrany za siebie, byłem przebrany za robola. „No czyj to nowy pracownik, no czyj to?” – pytałem siebie w duchu.

Po wyjściu z bloku zastanawiałem się, do czego służy mi tego rodzaju pogardliwość. To przeszło u mnie w odruch. Ledwie ukłonię się właścicielowi złomnicy, a znów uczuję pogardę do samego siebie. Miałem stać się kimś w rodzaju wyzwoleńca, a nie udało mi się i to zalega we mnie… Przez ten strach uczepiłem się tego, o czym sądzę, że jeszcze najlepiej potrafię. Moje myśli to tandetnie fałszowane pieniądze… Nie talent, a strach. Pojmowałem wreszcie własne odkrycie.

Doszedłem do głównej ulicy. Co kilkanaście metrów mijałem pracowników służb miejskich, odgarniających śnieg i sypiących piasek na chodniki. Wykonywali podobne ruchy, aż po ostatniego, zupełnie małego w perspektywie ciągnącej się drogi. W fantazji zobaczyłem ich intonujących wspólnie jakąś pieśń zaranną. Mijając ich kolejno, pojąłem, że nie ma na to najmniejszych szans. Tylko z dwoma złapałem kontakt wzrokowy, być może był to przypadek. Po drugiej stronie ulicy zauważyłem dziewczynę wychodząca z „Żabki”. Otwierała i unosiła rolety. Kiedy wchodziła do sklepu, przez mgnienie zobaczyłem jej profil. Czerń jej włosów i usta mocno pomalowane karmazynową szminką, a po chwili tylko zieleń roboczego fartucha. Przeszedłem na drugą stronę, żeby móc się jej przyjrzeć.

Kilkanaście metrów od „Żabki” kończył się chodnik. Pobocze było gęsto zarośnięte krzakami. Żeby iść dalej, co chwila usiałem wchodzić na ulicę. Droga nie była szeroka i samochody mijały mnie w niewielkiej odległości. Pomyślałem, że gdyby któryś mnie potracił, to dlatego, że chciałem zaoszczędzić trzy dwadzieścia na bilecie autobusowym. Nad życiem roztrzaskanym w ten sposób należałoby śmiać się, chichotać, krztusząc się i parskając, i ta naturalna artykulacja zajęłaby miejsce całej potrzebnej do wyrażenia w takiej chwili prawdy. „Chichot jako dowód istnienia duszy; spekulacje o życiu wiecznym i możliwej złośliwości Boga” – zdążył przyjść mi do głowy tytuł zanim przekroczyłem bramę złomnicy.

Skierowałem się w stronę baraków na tyłach. Teren był wielkości dwóch boisk piłkarskich. Całość pokrywał świeży śnieg, spod którego wystawały końcówki rur i krawędzie blach.

– Jesteś nowy? – zapytał mnie mężczyzna, siedzący w dźwigu obok którego przechodziłem.

– Tak – odpowiedziałem.

– Idź najpierw do szefa – powiedział i wskazał mi kierunek.

Nie zauważyłem biur, bo zasłaniał je równy rząd drzewek. Skręciłem w tamtym kierunku.

W głównym pomieszczeniu stało kilka biurek. Pracujący przy nich ludzie nie zwrócili na mnie uwagi. Powiedziałem ogólne „dzień dobry” i wytłumaczyłem, że jestem nowy. Kazano mi zaczekać w przedpokoju.

Za mną weszła starsza kobieta w fartuchu. Trzymała miotłę.

– Jest pan nowy? Czemu pan nie poszukał innej roboty? – zapytała od razu.

– Znalazłem tę – odpowiedziałem jej zupełnie zaskoczony bezpośrednim tonem.

– A innych ofert nie było? – pytała dalej. – Są przecież, ja też przeglądam ogłoszenia. Ale to roboty dla młodych. Tutaj nikt długo nie wytrzymuje – chciała mówić dalej, ale w tym momencie drzwi do przedpokoju uchyliły się i mężczyzna w moim wieku poprosił sprzątaczkę, aby zaprowadziła mnie do przebieralni i przygotowała dla mnie szafkę.

Przebieralnie były w barakach do których chciałem pójść z początku. Sprzątaczka szła przodem, ale zatrzymała się, żeby na mnie zaczekać.

–To jest bardzo ciężka robota. Trzeba robić w każda pogodę – kontynuowała, ledwie się zrównaliśmy.

Czułem się niejako zobowiązany, aby coś jej odpowiedzieć.

– Spróbuję, jak tutaj jest. To zawsze jednak jakaś robota – powiedziałem to wszystko bez zastanowienia. Skoro tylko to powiedziałem, nie miałem więcej ochoty jej słuchać, ani odpowiadać.

– Ja pracuje tu na pół etatu. Muszę, bo mi z emerytury nie starcza. Ja przyjeżdżam o czwartej, ale o dziesiątej już mogę sobie iść. A tamci muszą robić, jak długo są zamówienia. Jak do wieczora, to do wieczora.

Od tego momentu słuchałem ją znów.

– To tutaj nie pracuje się ośmiu godzin? Zapytałem. Kobieta spojrzała na mnie z uśmieszkiem. Odpowiedziała mi dopiero, jak weszliśmy do przebieralni.

– Tutaj pracuje się, jak długo trzeba. Pan jest chyba już czwarty nowy w tym miesiącu. Tą szafkę panu wyczyszczę. Ma pan już kask? Zapytała.

– Nie mam – odpowiedziałem.

– To niech pan sobie jakiś znajdzie, leżą w szafce w przedsionku.

Poszedłem szukać kasku. Wybrałem, taki, który wyglądał na nieużywany. Założyłem go nie ściągając kaptura z łysej głowy. Musiałem poregulować paski, żeby się trzymał.

– Szafka gotowa. Może się pan przebierać – powiedziała.

Miałem na sobie robocze łachy. W szafce zostawiłem tylko jedzenie.

Sprzątaczka czekała na mnie przy drzwiach. Wróciliśmy do biur.

Oznajmiłem ogólnie, że jestem gotowy do pracy, nie wiedząc do kogo miałbym się zwrócić.

– Szef zaraz do pana wyjdzie – odpowiedziała mi kobieta za biurkiem w lewym kącie pokoju.

Wróciłem do przedpokoju. Stałem tak kilka minut, dziwnie otępiały. Co chwila poprawiałem na głowie kask, do którego nie umiałem się przyzwyczaić.

Szef wszedł do przedpokoju szybkim krokiem, podał mi rękę i od razu ruszył ku drzwiom. Ten pośpiech mnie ocucił. Poszedłem za nim.

Na zewnątrz przedstawił mnie dwóm mężczyznom. Wytłumaczył, że mam im pomagać, i że porozmawiamy później. Widać było, że się spieszy. Odszedł zaraz do samochodu zaparkowanego obok biur i odjechał.

Stałem więc z boku dźwigu czekając na instrukcje. Jeden z mężczyzn pracował nad silnikiem, skulony wewnątrz korpusu maszyny. Drugi stał obok mnie. Nikt nic nie mówił.

– Mogę jakoś pomóc? – zapytałem tego bliżej mnie.

–Czekej, muszymy naprawić silnik, potym bydymy mieli co robić – odpowiedział.

Stałem dalej. Owiewał mnie uporczywy wiatr. Schowałem się za dźwig. Odwróciłem się tyłem do mężczyzn, dźwigu, złomnicy. Przymknąłem oczy. Dźwięk wiatru był tak intensywny, że z zamkniętymi oczami czułem, jakbym tkwił w nim, jak w jakieś substancji. Naszła mnie przedziwna myśl, że w tym miejscu nie istnieje nic stworzonego na moje podobieństwo. Że to miejsce, z którego należy odejść.

–Zapol gazeta i dej mi – powiedział mężczyzna reperujący silnik.

Zareagowałem na te słowa. Mężczyzna stojący przy dźwigu wyjął z kieszeni gazetę i ją podpalił. Wiatr wywiał mu ją z rąk, kiedy próbował ją podać. Pobiegłem za gazetą. Po krótkim biegu udało mi się przycisnąć ją stopą do śniegu. Podniosłem ją. Tliła się jedynie na brzegach. Zaniosłem ją mężczyźnie z zapalniczką. Ten podpalił ją znów i podał zaraz do wyciągniętej ręki tego drugiego.

– Kurwa, to sie nie chce zapolić. Łon za dużo wody leje do ty benzyny, a potem sie dziwi, że mu dźwigi nie chcom łodpolić – powiedział mężczyzna z dźwigu odrzucając płonący skrawek gazety.

Po chwili zeskoczył z dźwigu i poszedł w kierunku biur. Poszliśmy za nim.

W biurze ten od naprawiania silnika zapytał, czym mamy się zająć, skoro dźwig nie działa. Mnie kazano pójść pomagać przy dźwigach, które udało się uruchomić.

Poszedłem na drugi koniec złomnicy. Przy płocie pracowały dwa dźwigi. Obok nich stał jeden człowiek. Podszedłem do niego i wytłumaczyłem, że mam pomagać. Chłopak powiedział, że on będzie pracował z dźwigiem na lewo, a ja mam pójść na prawo, bo pomocnik tamtego nie przyszedł dziś do pracy. Operator dźwigu po prawej odczytywał coś z arkusza papieru. Kiedy na mnie spojrzał, wytłumaczyłem, że mam z nim pracować. Pokazał mi ręką jeden ze stosów rur. Potrzebne były te mniejsze, leżące na samej górze. Żeby tam dojść musiałem przeciskać się pomiędzy blachami, prętami i rurami, które ułożone były pomiędzy wystającymi z ziemi pionowymi podporami. Ramię dźwigu zawisło nad rurami i wtedy operator zawołał do mnie.

– Nie wziąłeś lin!

Na dźwigu leżały stalowe liny zakończone pętlami. Wróciłem po nie. Przy dźwigu operator poradził mi, jak wydostać potrzebne mu rury. Zrobiłem, jak mi kazał. Z jednej liny zrobiłem pętle i umocowałem w niej wystające rury, kiedy dźwig je uniósł, przerzuciłem pod nimi drugą linę. Musiałem wspiąć się na stos, żeby z drugiej liny zrobić kolejną pętlę. Zapętlone liny zaczepiłem o dwa z czterech masywnych haków, zwisających z łańcuchów umocowanych do elektronicznej wagi na końcu ramienia dźwigu. Dałem ręką znać operatorowi, że może podnosić, a on szerokim gestem dał mi do zrozumienia, że mam odejść od stosu. Kiedy wyniesione rury przestały się kołysać, odczytałem ich ciężar z ekranu wagi. Podałem liczbę operatorowi. Zanotował ją w bloczku.

Zaczęli zjeżdżać się klienci. Pojedyncze zamówienia, kilka rur, kawałek blachy. Te materiały były ulokowane bez żadnego ładu. Czasami, aby wydobyć kawałek blachy, trzeba było podnieść wpierw blok kątowników, prętów lub czegoś podobnego. Niepotrzebny w danym momencie towar wędrował na pierwszy w zasięgu dźwigu stos. Na jeden wydobywany element, sto innych pozostawało nieruszonych. Aktywa przykryte śniegiem. Czas potrzebny do wydobycia i załadowania każdego towaru z osobna dawał długie roboczogodziny dobrego interesu dla właściciela.

Pomiędzy zamówieniami najwięcej czasu schodziło na ustaleniu, gdzie właściwie szukać zamówionego towaru. Znalazłem chwilę, aby zagadnąć drugiego pomocnika, czy jest zadowolony z roboty. Powiedział, że jest w robocie piąty dzień i że najgorsze jest zimno, szczególnie kiedy musi pomagać przy dużym zamówieniu, a potem spocony czekać na następne. Wspomniał, że trzeci hakowy pracuje tylko tydzień dłużej i do roboty nie przyszedł, bo coś mu strzeliło w plecach, wczoraj kiedy nosił rury. Mówiliśmy sobie o zwykłych w takiej sytuacji rzeczach. Kiedy zaczął mi opowiadać, że wcześniej pracował w Anglii jako kierowca wózka widłowego, uciąłem rozmowę i odszedłem w kierunku dźwigu. Tym, co najbardziej odrzuca mnie od polskich emigracyjnych historyjek jest ich wzajemne podobieństwo. Opowiadane są przez dziesiątki ludzi w sposób, przez który się czuje, że różnice pomiędzy tymi ludźmi zupełnie nie mają znaczenia. Przez to niespodziewane przywołanie wspomnień z Anglii, owładnęła mną moja własna historia. Wróciłem do miasta, z którego wyjeżdżałem, nie podejrzewając czekającego mnie ogromu uległości, który będę musiał przyswoić. Wróciłem do bycia uległym. Wróciłem do bycia podwładnym, tylko w skali 1 do 5, w jakiej funt wymienia się na złotówki. W jednej chwili poczułem się frajerem.

Poszedłem do baraków się wysikać.

Otworzyłem drzwi, za którymi myślałem, że będzie łazienka. W środku były dwa psy, które skoczyły w moim kierunku. Zdążyłem zatrzasnąć. Psy ujadały i drapały drzwi. Ubikacja była za drzwiami, które wyglądały jak wejście do składu narzędzi, czy innego schowka.

Kiedy wróciłem, przy dźwigu stało trzech mężczyzn w granatowych uniformach z logiem jakieś firmy. Operatora nie było, więc zaczęli mi tłumaczyć, że szukają blachy, która jest im potrzebna do dokończenia budowy pieca. Przez mróz nie dawali rady pracować w swoim warsztacie. Zapamiętałem wymiary i poszedłem poszukać operatora.

„OK, oni potrzebują blachy, a ja ją dla nich zahaczę. Jebać mitomanię”. Próbowałem przedstawić sobie swoje położenie na nowo.

Udało mi się znaleźć operatora. Nie był zadowolony, że pojawiło się nowe zlecenie.

– Za pietnoście minut przerwa. Poć, załatwiemy ich szybko, i pódymy coś zjeś i sie łogrzoć.

Mężczyźni z warsztatu zgodzili się kupić blachę o parę centymetrów dłuższą. Nie trzeba było jej przycinać, wiec szybko poszło. Operator wysłał mnie do biura z kwitkiem, na którym wyceniona była blacha. Warta tyle, co około trzy moje dniówki. „Ja zahaczam blachy, a właściciel zahacza mnie” – tłumaczyłem sobie rzeczy po staremu.

Na przerwę zszedłem ostatni. Zająłem miejsce przy długim drewnianym stole. Ludzie odzywali się do siebie z rzadka, zajęci jedzeniem. Dopiero podczas skręcania papierosów nawiązały się rozmowy. Mężczyźni rozmawiali o pracy, o tym, kto ile dostał od klienta do ręki, za prędkie załatwienie zlecenia. Spekulowali też, ile potrwa dniówka.

Uczułem ciężko bezużyteczne znużenie wszystkim dookoła. Nie działo się nic zaskakującego, po prostu na moment wyrwani z mrozu faceci, palą i gadają o tym, co ich ściśle dotyczy, o tym, co jest im wspólne. Ile minie, zanim samemu dołączę do tych rozmówek? Ktoś ustawił radio, RMF i jak dla mnie, to uzupełniło bardzo praktyczny brak oporu przed brzydotą tej sytuacji. Czemu – pytałem siebie – czemu, akurat to radio? Dlaczego nie, na podobieństwo wszystkich niewolników w historii, intonować pieśni w języku obcym dla właścicieli… Co ja ze sobą pocznę z łbem niepierdolonym estetycznymi zachciankami tego rodzaju – pytałem siebie w duchu, ale właśnie wtedy zagaił do mnie niski i przysadzisty mężczyzna siedzący naprzeciwko:

– I jak pierszy dźyń?

– Nie jest źle, jak zamówienia, jedne za drugimi, idom. Ja czeba czekać i stoć na mrozie, to jest zwyczajenie zimno.

Nie chciałem o tym rozmawiać, więc od razu zadałem inne pytanie:

– Co to som za psy w tym pokoju, co wyglondo, jak łaźynka? Wloz’żech sie wysikać i sie na mie ciepły.

Mężczyźni zaczęli się śmiać. O to mi chodziło. Jakieś dwa złe psiska były zamknięte parę kroków od nas, obojętne na blachy i rury i dniówki, stworzone jakby tylko po to, żeby gryźć, rozszarpywać – o czymś takim mogłem rozmawiać.

– Pilnujom złomnicy, spuszczomy je na noc. – wyjaśnił mi ktoś inny.

Rozmowa się urwała. Odpowiadało mi to. Rozparłem się i przymknąłem oczy. Myślałem nad tym, czym są uczucia w człowieku. Jeśli nie można ich komunikować innym, rosną ponad miarę. Jak olbrzymi ogon, albo róg wyrastający wprost z czoła. Róg chcący połączyć się z inną żywą tkanką. Największe strachy i bogi powstają z nas w ten sposób. Sięgnąłem po telefon. „Kocham Cię. Ten świat jest zbyt wielki, zbyt nie-mój. Ty jesteś jak Miasto, do którego dano mi klucze”. Szukałem tego czegoś brakującego, abym mógł dokończyć smsa i wtedy do baraku wszedł właściciel.

– No, panowie, powoli będziemy kończyli tę przerwę. Wszyscy sobie podjedli, to teraz pohulamy jeszcze z robotą.

Spojrzał z uśmiechem, nienaturalnym, rozciągniętym pomiędzy kącikami ust, jak mini baner motywacyjny. Wrócił spojrzeniem do mnie

– Jak Pan dokończy herbatę, to proszę przyjść do mnie, wyjaśnimy sobie, jak to będzie z umową, dobrze? – powiedział i poszedł sobie.

– Kiedy on zdonżył przyjechać? – zapytał ktoś na głos.

– Kurwa, nic mu nie umknie w tych telebimach – dodał.

Wtedy też zauważyłem, że w rogu baraku, pod sufitem, zamontowana jest kulista kamera. Spojrzałem ku niej i zacząłem porządkować to, co zostało mi ze śniadania.

Mężczyźni nie spiesząc się zbytnio wychodzili z baraku. Poszedłem w stronę biur.

W gabinecie właściciela pierwszym, co przykuło moją uwagę, były maszyny do pisana ustawione na stoliczkach w rogach. Na jednej położony był kask z pleksiglasową osłoną na twarz. Maszyny do pisania i kaski. Dlaczego spośród wszelkich możliwych ozdóbek, właśnie maszyny do pisania? Dlaczego nie coś bez znaczenia, jak posążki Buddów albo armaty, lwy, albo cynowe żołnierzyki… Czemu maszyny, kurwa? Na palimpseście nadawania znaczenia w końcu zabrakło mi miejsca i maszyny musiały pozostać jedynie bibelotami w czyimś biurze. Musiałem obok nich usiąść i znosić mniemanie, jakie żywię o sobie samym. Kiedy usiadłem, właściciel zapytał:

– Jak odnajduje się pan w tej pracy?

– Póki co, zahaczałem tylko towary do dźwigu. Jeśli to miałoby być moje główne zadanie, sądzę, że dam radę.

– To oczywiście nie będzie pana jedyne zadanie. Ale z początku, póki nie opanuje pan innych umiejętności, rzeczywiście, będzie pan pomagał operatorom. No, a jak pan wytrzymuje, bo to jest jednak robota cały czas na zewnątrz.

– Jest zimno. Nie wiem, co miałbym powiedzieć więcej. Zdaję sobie sprawę, że robota ma być wykonana, czy będzie zimo, czy nie. Zwyczajnie to rozumiem.

– Wie pan, bo tutaj przewinęło mi się już tyle osób, a ja bym chciał skompletować w końcu cztery drużyny, a nie zaczynać tej rozmowy co tydzień na nowo z kimś nowym. Może to się wydaje proste, ale nawet podpinanie rur do dźwigu wymaga pewnego zgrania. Gdyby były cztery drużyny, to by się obróciło na zupełnie inne rezultaty. To też by się łączyło z innymi zarobkami. Bo póki co, zamówienia się piętrzą, a nie jesteśmy w stanie pracować dostatecznie sprawnie. To nie jest praca dla każdego. To musi hulać. Sprawnie załadowywać te wszystkie żelastwa, to też trzeba potrafić.

Przerwał i zaczął mi się przypatrywać. Zapytał znów:

– A więc, czy widzi się pan w tej roli?

Odpowiedziałem „tak”, ale była to odpowiedź na inne pytanie. Na to, czy chcę jakakolwiek pracę, czy chcę być bezrobotnym. Właściciel przeszedł do szczegółów.

– Wróci pan więc w poniedziałek do urzędu pracy. Dostanie pan skierowanie na staż. Przez trzy miesiące popracuje pan dla mnie jako stażysta. Po tym czasie, to będzie już pewne czy będzie pan odpowiednią osobą, żebym chciał płacić panu za własne pieniądze.

Nie odpowiadałem, zupełnie zaskoczony. Właściciel kontynuował.

– Jeśli pana to interesuje, to proszę podejść do pani Ani. Ma pan dowód? Musimy spisać pana dane, żeby przygotować wszystkie papiery. Pani Ania siedzi pod oknem, przy szafkach z segregatorami. Mam wielką nadzieje, że uda nam współpracować na długo. Jeśli pan się wykaże, to tutaj może pan znaleźć robotę na lata.

– Tak, dobrze, dziękuję – odpowiedziałem – przejdę do pani Ani wypełnić wszystkie papiery.

Podałem kobiecie przy biurku dowód. Kiedy siedziałem oczekując na dokumenty do podpisu, rosła we mnie gorycz. „Kurwa, na dworze jest mróz i śniegu za kostki, a ten koleś chce, żebym zapierdalał na starcie za dziewięćset złotych… Dziewięćset to o dziewięćset więcej niż zero, ale dlaczego on chce, żebym na to przystał. Czemu mam przyjąć samego siebie w wersji, że na tym mrozie warty jestem dziewięćset złotych?”

Kobieta podała mi dokumenty. Podpisałem gdzie było trzeba i wysłuchałem instrukcji, co należy zrobić ze skierowaniem na staż. Zabrałem dokumenty i zaniosłem do szafki w przebieralni.

Przy bramie stały dwa tiry. Trzeci zaparkowany był na wadze platformowej i kierowca odpinał już boczne plandeki. Jeden z dźwigów podjeżdżał w jego stronę. Operator, któremu pomagałem, wołał na mnie, przyspieszyłem. Zamknąłem papiery w szafce i wróciłem do niego.

– Kurwa mać, na som koniec sie zjechały czi ałta. Cza bydzie pocisnońć, bo bydymy sam siedzieć do nocy. Muszymy powybieyrać te srogie ruły. Uwijej.

Do południa czas mi się ciągnął. Łazikowanie w oczekiwaniu na kolejne zamówienia z powodu zimna było przykrym bezsensem. Nie wolno było schodzić się ogrzać do baraków z powodu kamer. Wszyscy mieli pracować, robić cokolwiek. A teraz tiry postanowiły zjechać się równocześnie z żądaniem, aby je obsłużono przed nastaniem zmroku. To mogło być to tempo, którego życzył sobie właściciel. Rzeczywiście, wszystkie ruchy wykonywałem szybciej. To nieustannie mnie zadziwia, ta umiejętność mobilizacji do zadania, które pozostaje mi zupełnie obce. To daje momenty, w których obserwuje się członki własnego ciała jakby nie należały do nas. Nogi stawiają prędkie kroki, ręce manipulują przedmiotami, plecy potrafią przyjąć konieczne obciążenie. Robi się.

Aby dokończyć zamówienie, razem z drugim pomocnikiem chodziliśmy po całym terenie, żeby na ramionach znosić pojedyncze rury. Drugi pomocnik zgubił swoją suwmiarkę w śniegu i musieliśmy jej szukać. To wystarczyło, żeby ciężki opierdol zwalił się na nas obu. Tempo pracy obdarzało wszystkich wartkimi, barwnymi słowami.

W pewnym momencie, tuż przy bramie złomnicy, gdzie pracował teraz jeden z dźwigów, rozległ się łoskot. Jedna z metalowych lin nie wytrzymała i długa o wielkiej średnicy rura, zerwała się.

Wszyscy poszli w tamto miejsce.

– Ło kurwa, dobrze, że to nie śleciało z wysoka, bo mogłoby być wesoło – Komentował operator, zdejmując z głowy kask i rozczesując palcami włosy mokre od potu.

– Takie wielkie cholerstwo, a podskakuje jak koza – dodał.

Na miejscu pojawił się właściciel. Chciał wiedzieć, co się stało. Operator pracował w pojedynkę. Najpierw sam zapinał rury, a potem wynosił je na tira. Pierwszą warstwę chciał ułożyć samemu, żeby zaoszczędzić czasu. Właściciel zapytał, czym się zajmuję. Wytłumaczyłem, że znoszę pojedyncze rury, aby można było ukończyć zamówienie. Polecił mi pomagać przy dźwigu przy bramie.

– Tutaj ta logistyka, to jest jak na wojnie – powiedział.

– Zespoły dobrane niewystarczająco do zadań i widzi pan, co się dzieje. O tym właśnie mówiłem. To ciężkie rury, niech pan od teraz dla bezpieczeństwa podpina dodatkowe liny – polecił.

Kiedy już wszyscy się rozeszli, operator kazał mi zapomnieć o dodatkowych linach, chciał tylko żebym przytrzymywał rury, by zbytnio nimi nie bujało.

Wziąłem sobie do serca zadanie stabilizowania rur. Operator poruszał ramieniem zbyt szybko, żebym potrafił przeciwstawić się chybotaniu, mając do dyspozycji własne ramiona wyciągnięte najwyżejjak potrafiłem. W pewnym momencie operator wyszedł z kabiny. Wrócił z mężczyzną, z którym zacząłem pracę rano. Z tym, który stał bezczynie, przyglądając się naprawie silnika. Mężczyzna miał teraz wchodzić na tira i odczepiać rury. Operator nie chciał, żebym się tym zajmował w pierwszy dzień. Powiedział mi, że boi się, bo bez wprawy spadnę z auta albo dam się przygnieść. Nie wyrywałem się do tej roboty. Rury były pokryte śniegiem i lodem. Mężczyzną, przysadzisty i niezgrabny, wspinał się na tira krótkimi posunięciami, które oddzielały długie sekundy. W pewnym sensie podziwiałem, że mimo niedostatków starego ciała, wchodzi na rury, łapie równowagę, mieści się między końcówkami rur i kabiną kierowcy, opuszcza się wolno na ziemię by zacząć wszystko od nowa. Mimo to, nie zamierzałem mu pomagać. Rozmiar rur, to, że całe były pokryte lodem, budziło we mnie przestrach, że rzeczywiście mógłbym zrobić sobie krzywdę. W rezultacie zaczepiałem tylko stalowe liny do dźwigu po swojej części rury i odczytywałem wagę zanim mężczyzna zdejmował je na naczepę.

Zaczęło się już ściemniać. Minęło osiem godzin, po których myślałem, że kończy się dniówka. Pracownicy biura rozjeżdżali się do domu. Pozdrawiali nas przez uchylone szyby.

Mieliśmy przyspieszyć, aby dokończyć załadunek, bez konieczności ustawiania dodatkowego oświetlenia. Kiedy spieszyłem się podpiąć stalową linę, stopa wpadła mi do koleiny, która nie była widoczna pod warstwą śniegu. Zatoczyłem się i w rozpędzie kopnąłem w końcówkę rury. Zabolało, ale po chwili wróciłem do pracy. Uderzyłem się w piszczel, więc bolało w zwyczajny dla tej części ciała sposób.

Robiło się coraz zimniej. Operator powiedział nam, że idzie się ogrzać. Ogrzewanie w jego kabinie działało z przerwami, więc poruszając jedynie rękami nie mógł się zagrzać.

Czekałem na niego wsparty o jedną z rur. Poczułem że mam mokrą nogawkę. Pochyliłem się i pomacałem nogę. Podwinąłem spodnie. Kalesony miałem zalane krwią. Wyjąłem je ze skarpety i podciągnąłem. W miejscu, w którym uderzyłem o rurę, miałem pionowe rozcięcie, z którego ciekła krew. Operator wrócił, kiedy jeszcze przyglądałem się ranie.

– Ło ciulu! Toś sie zrobioł? Nie, nie pokazuj mi tego. Idź do biura, chyba tam jeszcze ktoś jest. Niech ci do apteczka – powiedział z grymasem na twarzy. Wyglądało na to, że brzydzi się krwi.

"Hakowy" Daniel Orzadowski

W biurze był już tylko jedna osoba. Wytłumaczyłem po co potrzebna mi jest apteczka. Mężczyzna zaraz zaczął dopytywać, czy potrzebuję pomocy, czy trzeba wzywać karetkę. Zorientowałem się, że nie chodzi mu o mnie tylko o konsekwencje dla firmy.

Podał mi wodę utlenioną, opatrunek i bandaż. Polewałem rozcięcie wodą. Odsłaniała się rana, z której w rytm mojego pulsu wylewała się krew. Przyglądałem się temu z zaciekawieniem. Zorientowałem się, że nakapałem krwią na podłogę. Oblałem ostatni raz ranę i przyłożyłem opatrunek. Nie był samoprzylepny. Mężczyzna zauważył, że nie potrafię owinąć nogi, kiedy jedną ręką staram się przytrzymać opatrunek na miejscu. Pomógł mi. Na koniec zapytałem, gdzie mają mop. Chciałem pozmywać krew z podłogi. Kazał mi się tym nie przejmować. Powiedział, że nad ranem przyjdzie sprzątaczka i nie będzie po tym śladu zanim ktokolwiek pojawi się w biurze. Nalegałem, wydawało mi się uwłaczające, kazać komuś sprzątać cudzą krew.

Kiedy zmywałem podłogę, mężczyzna zadzwonił do właściciela. Przekazał mi, że mam pojechać na izbę przyjęć zszyć nogę i wrócić dopiero w poniedziałek.

Skończyłem sprzątać i poszedłem do przebieralni. Wiadomość o moim zranieniu już się rozeszła. Po drodze inni pytali czy nic mi nie jest. Mówili, że jestem blady. Opowiedziałem o ranie w kształcie łzy, nie długiej, ale dość głębokiej, którą pójdę zaszyć, żeby zatamować krew. Pożegnałem się z nimi i poszedłem się ubrać.

Kiedy szedłem w stronę bramy rozglądałem się po terenie i sprzętach złomnicy, tak, jakbym się z tym miejscem żegnał. Z poziomu drogi widziałem jeszcze jak pracownicy kończą ostanie zlecenie.

Nie poszedłem na autobus. Do izby przyjęć miałem czterdzieści minut drogi. Noga mnie nie bolała.

Wracałem przez centrum. Mijałem ludzi wchodzących do sklepów, czekających na przystankach, wsiadających i wysiadających z samochodów. Żeby móc brać w tym wszystkim udział, trzeba będzie udawać zainteresowanego tą lub inną złomnicą, jako hakowy lub ktokolwiek inny. Obmierzłe metamorfozy. To albo jeść i srać za mamine pieniądze. Wstydzić się i bać albo znaleźć sobie zajęcie.

Narastało we mnie poczucie, że nie wrócę więcej na złomnicę. Nie miało wyzwalającej jasności postanowienia, ciążyło raczej,jak nadzieja na coś nieokreślonego.

Daniel Orzadowski – Rocznik 1983. Pochodzi z Siemianowic Śląskich. Pracuje w organizacji pozarządowej. Bez dorobku literackiego.