Potrzebuję myśleć inaczej, potrzebuje mówić do siebie inaczej, widząc to, co widzę i widywałem wcześniej: fabrykę, wynajęty pokój.
Wczoraj zatrzymałem się przed przejeżdżającym autobusem. Moje odbicie w szybach autobusu nakładało się co chwila na kolejnego pasażera. Uczułem, że nie zakrzątają mojej głowy myśli odmienne niż ludzi, którzy zajmowali miejsce mojego odbicia. Po chwili wezbrała we mnie złość i wyrzut, że mogłem do tego dopuścić. Z tą złością dotarłem do pociągu,usiadłem w przedziale „quiet zone”. Siedziałem z zamkniętymi oczami. Chciałem, coś rozpocząć i coś zakończyć. Pomyśleć tak żebym wiedział, co to było. Nie wiedziałem, co wybrać, co nazwać, co określać. Cokolwiek by to nie było, jechałem pociągiem do fabryki na dwanaście godzin, a nie w stronę tej czy innej myśli. Jebać to! – oto moja mantra ! Wiem, że powtarzam ją częściej niż cokolwiek innego. Oto, co daje obraz mojej umysłowości… aktualnie. Aktualnie, jedynie tymczasowo, no bo przecież się od tego wyzwolę. Będę miał w głowie światła, całymi rzędami jak latarnie wzdłuż mojej wątpliwej drogi.
Moja droga… Ustawiłem My Way Sinatry jako budzik. Frank śpiewa o życiu spełnionym w przeróżnych próbach, Angelus Novus spoglądający na amerykański sen. Ja patrzę na tydzień, sześć dni w fabryce i niedzielę, sześć dni w fabryce i niedzielę, dwanaście godzin w fabryce i dwie godziny przed wyjściem do fabryki, do których budzi mnie Frank głosem Guliwera w moim świecie, w przeze mnie wynajmowanym pokoju… Potrzebuję myśleć inaczej.
W fabryce mielę te plastikowe wyroby, które nie przeszły kontroli jakości. Do młyna wrzucam również własne zapiski. Te, które nie przechodzą kontroli jakości innego rodzaju, kończą w granulacie PCV, a ja piszę nowe. Przejrzyściej byłoby łapać motyle. Motyl, choćby taki, który dał się złapać, to zawsze byłby motyl. Przedstawiciel gatunku, pochwycone życie. Natomiast moje zapiski od zbyt dawna podobne są same do siebie – jękliwe, utyskujące, niecierpliwe, niepewne, domagające się uznania – podobne do mnie i jako takie mielę je z plastikiem. Pył PCV w wielkich brezentowych worach trafia z powrotem na dział produkcji, gdzie szczątki bubli mają szansę stać się produktami. I ja zapisuje raz jeszcze kartki, o które nikt nie prosi. W fabryce nie ma zbędniejszej rzeczy niż taka kartka. Puszka po konserwach na zewnątrz hali, z której koty piją deszczówkę jest bardziej na miejscu. Co mam zacząć pisać, żebym uwierzył, że moje myślenie nie jest błędne, że to nie wina świata, miasta, fabryki, ani wynajmowanego pokoju.
Potrzebuję urlopu. Dam sobie dziesięć dni, żeby znaleźć się gdzie indziej i myśleć co innego.
***
Niedziela jest dniem oddzielnym. Zaczyna się od tego, że nie muszę odliczać minut, które uznam za zmarnowane jeśli natychmiast po alarmie budzika nie wstanę z łóżka. Nie nastawiam budzika w niedzielę. Bywa, że przesypiam wtedy dwanaście godzin, ale to przynosi ulgę. Ulga, co to za niewiarygodny stan, błogość, o której przestało się pamiętać – dezorientujące rozradowanie.
Biegam, aby trzymać się w ryzach. Dziś było wspaniale. Kiedy wbiegałem na skarpę było już ciemno. Księżyc otaczała świetlista aureola. W słuchawkach słyszałem akurat początek Damage, Inc. Narastające i rozpraszające się dźwięki i sinogranatowe grzbiety fal dobijających do plaży były tym samym. A potem biegłem z całych sił, żeby nie mieć sobie za złe, że biegam. To jest dobra metoda na produkcję usprawiedliwionych uczuć. Na jakiś czas.
Wróciłem zmęczony. Wróciłem do pokoju. W samotności nastaję na samego siebie słowami, bo nikogo innego nie ma, ale wszystko inne jest. Ściany stoją na miejscu, gra muzyka i palą się świece. Ktoś za to odpowie. Dawać go tu. Józef K. w pierwszym odruchu szukał swoich dokumentów, aby okazać je strażnikom. Strażnicy nie przyjdą. Jest za to lustro nad zlewem w koncie pokoju, przed którym się ogolę. Wymagam od siebie słów, żeby w końcu powiedzieć, że to przyjmuję.
***
„Leżę więc na paletach jako kompletny człowiek, jako wypchany eksponat izby pamięci idiotów. Każdy człowiek ma to samo, dwie ręce, dwie nogi, łeb i myśli. Sceneria w jakiej spędzamy czas, jest już mniej zależna od nas, ale żaden fatalizm nie istnieje. Chodzi o to, czego się chce i czego się spróbuje. Cala reszta, to gadanie, przewidywanie pogody w jakichś Nibylandiach, boskich krainach zaludnionych przez idee.
Poszczułbym samego siebie w końcu swoimi obmierzłymi i ohydnymi zdaniami. Czyż życie miejskie nie ma rozpoznawalnych etapów? Czy nie jest podzielone na etapy, z których w pocie czoła można wybudować godne życie. Pierdolone jabłko z ogrodu Eden było naszpikowane zbędnymi rozmyślaniami, fantomami konkurencyjnych światów. Światów, dla których słońcem jest czyjaś głowa, czyjś penis, czyjś żołądek jest środkiem galaktyki. Całe ego jest poronione. Posiejmy te zarazę na wszystkie stworzenia. Niech i drzewa zaczną mówić, a zaraz nie spodobają się im ich korzenie, doskonałość tego, że unoszą wodę z gruntu po ostatni koniuszek ostatniego listka. Niech i kamienie zaczną myśleć i zapragną czegoś więcej niż swojej własnej struktury, a w ich wnętrzu, koherentnym i kompletnym, powstanie idiotyczny piasek uczuć, potrzeba wypróżnienia.”
W całodobowym niedaleko fabryki jest promocja na piwo. Pszeniczne, zimne, zawiesiste. Cztery za trzy. Kupiłem nad ranem, kiedy byłem już gotowy z mieleniem. Sprzątając halę zacząłem pić. Ustawiłem palety z worami zmielonego PCV tak, żebym mógł się za nimi schować. Wypić pierwsze piwo szybko, a zaraz potem drugie, to jest sprawdzona metoda. Wystarczyło chwile odczekać i popuściłem nastroje w słowach. Napisałem e-maila do samego siebie.
Spomiędzy wszelkich możliwych uczuć i nastrojów, wydaję się mieć skłonność do uprawiania tych, które domagają się czyjegoś wsparcia. Obrzydliwość. Odczuwam ją tylko ja sam, a ogarnia mnie gniew, jakbym w rzeczywistości mógł za to skarcić kogoś innego.
***
Żeby zaoszczędzić na urlop, wziąłem robotę na czarno jako sprzątacz w hostelach studenckich. Do roboty najmuje stary Angol , który wygrał przetarg na to zlecenie. Jego oferta była bezkonkurencyjna. Mógł sobie na to pozwolić. Zatrudnia cudzoziemców, którzy nie znają języka. Takim płaci o funta albo dwa mniej, bo wie, że się boją, że ich wymieni. Paradoksalnie, ci którzy przychodzą u niego dorobić dodatkowo zarabiają więcej, bo mają dokąd odejść.
Popracuję siedem dni w tygodniu, przez miesiąc, po to, aby móc dziesięć dni spędzić bez pracy.
***
Angol przydzielił mnie do czyszczenia łazienek. W każdej łazience jest lustro. Widziałem siebie co dziesięć minut w nowym lustrze. Z początku pozdrawiałem siebie z uśmiechem. Potem, coraz bardziej spocony i próbując nadążyć za resztą sprzątaczy, pozwalałem siebie najwyżej na miny. Po półgodzinie i to mi przeszło. Wyraz twarzy był mi zbędny. Dopasowałem się do ogólnego tempa.
Pierwszy hostel skończyliśmy sprzątać na górnych piętrach. Przerwa była na dachu. Ludzie siadali dookoła wylotów rur klimatyzacyjnych. Hostel to jeden z najwyższych budynków w okolicy. Podszedłem w stronę krawędzi spojrzeć na panoramę miasta. Oglądałem się to na miasto, ciągnące się aż do wód Kanału Angielskiego, to na ludzi na dachu. Patrząc na jednych, nie potrafiłem sobie wytłumaczyć jak istnieć może drugie. Wróciłem na miejsce i dalej przyglądałem się ludziom. Zajęci byliśmy wieloma rzeczami na raz wykonywanymi odruchowo. Jedzeniem i piciem, skręcaniem papierosów i paleniem, leżeniem, zanim mieliśmy wstać do kolejnych godzin pracy. Pozostawały po tym resztki, opakowania, śmieci.
Siedziałem naprzeciwko dwudziestoletniej Jo. Uśmiechaliśmy się do siebie. Co pozostało z mojego przedostawania się do Jo? Chciałem opuszkiem palca pogładzić jej ramię. Urodzona na Malcie, jej skóra jest ciemna, błyszczy w słońcu. Byłem bardzo ciekawy jej drobnych, szpiczastych piersi. W tym momencie Angol znalazł nas wszystkich na dachu. Rozdzielił zadania czekające nas w następnym hostelu, kilka przecznic dalej.
***
Odstęp między akapitami bardzo właściwie został nazwany światłem. Ile dni minęło odkąd pisałem po raz ostatni?
W fabryce albo podczas przerw i wracając do domu daję radę zapisywać jedynie fragmenty. Myślę o wierszu, który Herbert zadedykował Zapasiewiczowi. Wspomina w nim o wybiegu polegającym na tym, aby zapisywać byle co. Nie potrafię sobie odpowiedzieć, co byłoby zapisywaniem nie byle czego. Moje zdania to lustra jednorazowego użytku. Widzę to, co widzę. Czy wolałbym zobaczyć coś innego? My Way.
***
Słońce odbija się od ekranu telefonu, więc stylusem wykonuję ruchy z pamięci. Kreślę krzywe od symbolu jednej litery do kolejnej i tak powstają słowa. Jadę w autobusie, ale czuję się jak cząstka powietrza dostępnego dla wszystkich. Twarze ludzi, ich kołysanie w odpowiedzi na przechylenia pojazdu, ich oczy? Nie, ruchy stylusem od litery do litery.
Naprzeciwko siada kobieta z dzieckiem. Dziewczynka postukuje palcem po szybie i po swojemu nazywa to co widzi.
Nazywa tylko to co widzi.
***
Pierwsze dwa dni urlopu spędziłem nie wychodząc z rodzinnego domu. Opowiadałem o pracy, zupełnie nie to, co zapisuję. Ile godzin, ile płatna, w jakim mieście, na jak długo i jak mi się powodzi. Czułem się jak lalkarz, mówiłem głosem zza parawanu.
***
Wczoraj przechodziłem obok biblioteki. Nie byłem w niej od jakichś siedmiu lat. W wewnątrz nic się nie zmieniło. Działy były w tych samych miejscach. Przypominałem sobie w jakich okolicznościach czytałem daną rzecz albo pojedyncze zdania z książek. Zdjąłem z półki eseje Camusa wydane razem z jego notatnikami. Wertując, natrafiłem na własne zapiski. Wyzwoliło to we mnie gwałtowną radość. Nie pamiętam kiedy ostatnio reagowałem w ten sposób. Nie miało to związku z zanotowaną treścią. Przypomniałem sobie wiernie gorliwość z jaką potrafiłem czytać kiedyś.
Wypożyczyłem Opowiadania fantastyczne Dostojewskiego, żeby przeczytać Sen śmiesznego człowieka.
***
Umówiłem się na Mariackiej w knajpce przy kościele. Żeby się tam przedostać musiałem iść deptakiem. Kakofonia ludzkich głosów, muzyki, kroków i poruszanych przedmiotów. Oczy, piersi, łydki, usta, włosy w ilości i tempie, które wypchało ze mnie rozochocenie.
Na końcu deptaka Chrystus na krzyżu, jaskrawo biały, nie do przeoczenia, gwiazda drugiego planu.
Dosiadłem się do znajomych. Postarzeli się. To był pierwszy raz kiedy pomyślałem w ten sposób również o sobie.
Piliśmy dużo piwa, ale nikt nie chciał pić wódki. Tylko ja byłem na urlopie. Rozmawialiśmy dużo, informowaliśmy się o wzajemnym położeniu. Zmieniliśmy miejsce wypiwszy kilka piw.
Znaleźliśmy pub w kamienicy, której podwórze zamieniono na parkiet pod gołym niebem. Tańczono na platformie z desek. Na ziemię wysypano drobne kamienie. Usiąść można było przy drewnianych stołach. Muzyka dudniła z kanciastej kolumny. Basy dławiły całe podwórze. Staliśmy, obserwując jak w to wszystko się włączyć. Do swojego stolika zaprosiły nas dwie dziewczyny. Chciałem pić więcej piwa i chciałem rozmawiać z brunetką. Czekałem na to. Żadnych wątpliwości, skóra przy skórze. Mobilizacja, którą niezawodnie potrafi rozbudzić ktoś nowo poznany. Aby uwieść, trzeba okazać, że jest się żywym. Mówiłem do niej głosem jakbym nie zaznał w życiu niczego, co nie kończyłoby się zasłużoną puentą. Chciała tańczyć. Na parkiecie przyciągnęła mnie do siebie. Objęliśmy się i tańczyliśmy przytuleni, w tempie o wiele wolniejszym niż muzyka. Spodobało mi się to. Zdawała się nie mieć nic przeciwko tej tancbudzie, stworzyła własną przestrzeń. Przy stoliku obejmowaliśmy się nie mówiąc zbyt wiele. Obserwowałem ją. Przed godziną nie widziała o tym, że istnieję, a w moich ramionach była zupełnie rozluźniona. Kiedy pieściłem jej szyję i ramiona, nie otwierała oczu. Wystarczyło wybrać klub dziesięć metrów obok i to nie miałoby miejsca. W ramionach trzymałem kogoś, kto spełniał swoją potrzebę. Nie chciałem dłużej zostać w tym miejscu.
***
Jestem na lotnisku. Urlop mi się kończy. Czekając na otwarcie bramek czytam Myśli Pascala na telefonie, przez free Wi-Fi. „Człowiek jest taki, iż skoro mu będziemy powtarzali, że jest głupcem, uwierzy w to; jeżeli będzie to wmawiał samemu sobie, też uwierzy. Albowiem człowiek prowadzi sam w sobie wewnętrzną rozmowę, którą należy dobrze pokierować.” Z megafonów wymieniane są destynacje Rzym, Berlin, Manchester. Dokąd bym poszedł w tych miastach? Dzielnica z tanimi pokojami, agencja pracy tymczasowej? Co ja sobie chcę przez to powiedzieć? Nie to. Poznam, kiedy będę to mówił, tak jak teraz wiem, że to nie jest to.
Daniel Orzadowski – Rocznik 1983. Pochodzi z Siemianowic Śląskich. Pracuje w organizacji pozarządowej. Bez dorobku literackiego.