Dojrzałość twórcza to gotowość na rozwój – Bartosz Posacki

Renata Blicharz rozmawia z dr Bartoszem Posackim, plastykiem, wykładowcą Instytutu Sztuki Uniwersytetu Opolskiego o uczeniu i uczeniu się sztuki, o talencie, marzeniach, eksperymencie i Biblii >>>

Zacznijmy naszą rozmowę od bruderszaftu. Jak bruderszaft skojarzył się Panu z ośmiornicą?
Chodzi o sam fakt, jaka ośmiornica jest. To zwierzę ma więcej niż dwie łapy, co łączy się z różnymi komplikacjami i możliwościami ich wykorzystania; stwarza możliwości manipulacyjne. Tak sobie pomyślałem, że ośmiornica jest fajna, bo ma tyle tych łap i może bruderszaft przepijać wielokrotnie sama do siebie albo równocześnie do wielu osób. W sumie robi się z tego fajna idea, trochę antyteza bruderszaftu, który z definicji jest między dwojgiem ludzi, a tu ośmiornica chce ze wszystkimi naraz albo – jak poplącze łapy – to sama ze sobą.

Prowincja-okladka-ilustracja.b.posacki

Miasto, które przedstawia Pan na swoich obrazach jest fascynujące, baśniowo-oniryczne, ale jednocześnie… przerażające, bo jest to mrowisko ludzi anonimowych, bez twarzy. Lubi Pan miasto?
I tak, i nie, trudno powiedzieć. Mam ambiwalentny stosunek do struktury, jaką ono jest. Widzę tyle samo jego zalet, jak i wad. Jest ono źródłem fascynacji intelektualnej i inspiracji artystycznej. Nie chodzi o samo miasto, co o sytuacje, które stwarza. Takie zagęszczenie struktur stworzonych przez człowieka i otaczających go, w których jest zanurzony i od których jest tak bardzo uzależniony. Często pozostają one poza jego świadomością; nie zdaje on sobie z nich sprawy. Miasto to temat moich wcześniejszych prac, gdzie człowiek nie miał twarzy, nie był tam podmiotem, każdy mógł nim być, bo wszystkie postacie były identyczne. Była struktura i ludzie w tej strukturze zatopieni.  W ostatnich pracach bardziej skupiam się na człowieku, na jednostce, mniej na zbiorowości, choć nadal występuje ona w kontekście miasta czy kontekście kulturowym. W tych grafikach zniknął kolor, a po drugie człowiek przestał być anonimowy. Każda z postaci dostała twarz, moją twarz. To że wszędzie pojawiam się ja, oznacza, że każdy człowiek jest ważny, istotny i odrębny, ale też, że każdy jest tak samo ważny i istotny, a zatem nie aż tak wyjątkowy, jak by mu się zdawało. Każdy jest centrum swojego wszechświata. Świat postrzegamy z własnej perspektywy, bierzemy udział w tym swoim własnym spektaklu życia, ale jednocześnie ten nasz świat dzieje się w tysiącach równoległych światów. I z jednej strony jest to piękne i fascynujące, że wszyscy jesteśmy tak ważni, ale z drugiej strony jest też smutne i depresyjne to, że nie jesteśmy tak wyjątkowi, a to co nam się wydaje absolutnie jedyne, okazuje się być historią podobną do wielu innych. I to jest taka trochę smutna konstatacja.

W grafice, którą Pan ostatnio się zajmuje, częstym elementem jest zaskoczenie przy efekcie pracy.
Moje prace składają się i z rysunków, i elementów malarskich, i elementów fotograficznych, które potem są komponowane w komputerze. Cenię zaskoczenie i świeżość, która wynika z błędów, pojawiających się w trakcie pracy. Piękno czasem wypływa z błędu i to czyni te prace wyjątkowymi. Jednak w moim przypadku zaskoczenie nie odgrywa takiej roli. Staram się, żeby prace zachowywały świeżość, energię i ekspresję, które do pracy może wnieść właśnie błąd. Ale nie puszczam moich prac całkowicie wolno. Formalnie wyglądają na takie, ale w sferze warsztatowej takie nie są.

Korzysta Pan z różnych technik.
Współcześnie techniki bardzo się mieszają, teraz trudniej o dokładne podziały, intermedialność jest częściej spotykana. Jeśli chodzi o wybór technik – używam tych, których potrzebuję. Nie jest tak, że czuję potrzebę, żeby realizować się w jednej technice i jej się trzymać. Nie mam oporów przed korzystaniem z różnych technik, używam ich instynktownie i używam ich instrumentalnie. Najważniejszy jest dla mnie cel, do którego dążę. W zależności od tego, czy ma to być rodzaj jakiejś projekcji, czy też coś ma być zamknięte w jednym kadrze, to sięgam po takie techniki, które są mi potrzebne. Czasami to grafika, czasem malarstwo, w zależności od tego, co uważam, że lepiej się przysłuży.

Jest Pan wykładowcą w Instytucie Sztuki Uniwersytetu Opolskiego. Czym dla Pana jest uczenie i uczenie się sztuki?
Przychodzi mi do głowy kilka równoległych myśli, które mogą wydawać się sprzeczne ze sobą. Nie lubię nazywać się artystą, bo jak powiedział Picasso, artystą się bywa, nie jest, ale ponieważ nie mamy innego określenia, niech więc będzie artysta. Pierwsza zatem myśl to myśl artysty, który mówi, że edukacja sztuki to bzdura, bo sztuki uczymy się samemu albo od ludzi, którzy tę sztukę uprawiają. Wiem, że to myśl wywrotowa, bo wiele osób tej sztuki uczy i uczy się – myśl bardzo anarchistyczna. Z drugiej strony – patrząc na moje doświadczenia, własną drogę edukacyjną i bycie po obu stronach „barykady” – wiem, że to bzdura wcale nie jest. Ta druga myśl jest bardziej racjonalna. Nawet jeśli myślimy, że uczenie się nie jest potrzebne, to nie jest to do końca prawdą. Z moich doświadczeń wynika, że często najbardziej jest potrzebne tym, którzy uważają, że im potrzebne nie jest wcale. Osobiście żałuję, że czasu studiów nie wykorzystałem lepiej. Owszem, zrobiłem dużo rzeczy, ale nie zrobiłem wszystkiego, co mogłem. Taka konstatacja przychodzi później. Dotyczy to nie tylko studiowania, ale całego czasu własnej aktywności – mogłeś więcej, a już tego czasu nie odzyskasz. Staram się robić tyle, ile mogę; zdarza mi się robić dużo rzeczy, ale i mniej, bo jak wszyscy uwikłany jestem w codzienność, w rzeczywistość, a czasu jest mało. Sądzę, że największą wartością systemu edukacji są dwie rzeczy: pierwsza – ma się kontakt ze sztuką i ludźmi, którzy nią się zajmują; druga – system mobilizuje ludzi do pracy. Bo podstawową sprawą w rozwoju artystycznym jest praca, praca i praca, a potem – to konfrontować to z ludźmi, którzy się sztuką zajmują. I ten system edukacyjny to daje, bo trudno cokolwiek osiągnąć poza nim. Te wszystkie programy to rzecz wtórna: uczą warsztatu, opanowania narzędzia, ale są mniej ważne, niż zbieranie doświadczeń i konfrontowanie ich z innymi. Oczywiście ten system nie jest doskonały; można go nazwać anarchicznym czy jak każdą dużą instytucję skostniałym, pełnym jakichś struktur, ale daje gwarancję, że ludzie którzy tam się spotykają to fachowcy. Można ich lubić lub nie, ale oni znają się na swoim fachu. Jest to często lekceważone przez młodych ludzi, przez których przemawia przez młody duch buntu, duch anarchistyczny. To tak jak buduje się własną osobowość, na buncie przeciw rodzicom czy ludziom, z którymi się stykają. W sztuce własną tożsamość buduje się na bazie buntu przeciw tym, którzy uczą, na przeciwstawianiu się autorytetom.

Ale oprócz umiejętności technicznych potrzebna jest też jakaś „iskra boża”?
Warstwy technicznej nauczyć się jest stosunkowo prosto, łatwo jest nauczyć się opanowania narzędzia, posługiwania się nim. Myślę, że podobne umiejętności dają muzykowi studia muzyczne – wirtuozerię w posługiwaniu się instrumentem. Ale „iskra boża”? Mam duży dystans do pojęcia talentu. Na dobrą sprawę nie jestem pewien, czy on naprawdę istnieje. Chyba że są ekstremalne przypadki, że jakaś osoba całkowicie pozbawiona jest talentu. Natomiast sądzę, że jednak samą pracą można dojść naprawdę bardzo wysoko, czasem nawet na sam szczyt. Można zaczynać jako osoba, która pozornie nie ma tego talentu, czyli nie posiada żadnych umiejętności technicznych, nie potrafi zachwycić swoim rysunkiem, ale pracując jest w stanie naprawdę wiele osiągnąć.

Jest Pan człowiekiem, który dużo pracuje i dąży do realizacji swoich planów.
No tak, nic innego mi nie pozostaje, jak potwierdzić. Staram się dążyć. Każdy ma plany, moje plany nie są czymś wyjątkowym. Uznaję jednak za oczywistość, że jeśli ktoś ma jakiś cel, to stara się go zrealizować. Marzyć i nic nie robić, to bolesne i frustrujące. To zależy oczywiście od jednostki, ale dla mnie marzenia, które pozostają poza moimi możliwościami realizacji, są właśnie takie. Nie znaczy to, że takich nie mam marzeń, ale moim zdaniem nie starać się, nie dążyć, to nie jest pozytywne doświadczenie, lecz staje się źródłem frustracji. Uważam zresztą generowanie marzeń za największe nieszczęście naszej współczesnej kultury. Właściwie od dziecka jesteśmy wychowywani w przekonaniu, że mamy nieograniczone perspektywy, że de facto możemy osiągnąć wszystko i wszystko zależy tylko od jednostki. To jest największa krzywda, którą wyrządza nam współczesna kultura czy współczesne społeczeństwo, bo jedynie nielicznym udaje się osiągnąć wszystko. My, ludzie, jesteśmy szalenie ograniczeni przez naszą sytuację życiową, ciało, innych ludzi, społeczeństwo. Przez całe życie poruszamy się w kanałach naszych ograniczeń. Tylko nielicznym udaje się wyjść poza ramy tych ograniczeń. Możemy się rozwijać i rozwijamy się, ale nie jest prawdą, że każdy może osiągnąć wszystko.

Zajmował się Pan także animowaniem poezji opolskich poetów. Co to za projekt?
To moi studenci animują poezję, ja im tylko pomagam. Sam projekt narodził się w głowie Małgorzaty Sobolewskiej i to ona zaprosiła mnie do współpracy, a ja się chętnie zgodziłem. Poezja to doskonały materiał, który nazywa czy wyraża emocje i który może być fundamentem dla powstania animacji. Zwłaszcza, że ma strukturę linearną, że przeżywa się ją od początku do końca. Obraz ruchomy też opowiada historię, podobnie jak wiersz ma strukturę linearną. Celowo nie używam słowa animacja, bo kojarzy się ono ze strukturą bardziej narracyjną. W obrazie ruchomym mamy inny sposób traktowania tej linearności, daje on różne możliwości jej przedstawienia. W obrazie możemy próbować nawet nie tyle, że tę historię zrozumieć, ile ją odczuć. Obraz, kolor, ruch mogą zbliżyć do tego, co chce powiedzieć autor wiersza.

Wiersze były więc inspiracjami w pracach studentów?
Różnie do tego podchodzili. Dla niektórych były inspiracją, a dla innych stały się przyczynkiem do wykonania ilustracji. Starałem się nie narzucać im swojej wizji, każdy odnajdywał swój własny język artystyczny. Różni ludzie robią rzeczy bardziej lub mniej świadome, jedne naiwne, inne dojrzałe. Wspólnym mianownikiem był wiersz jako źródło prac studentów.

Swoich studentów traktuje Pan jak partnerów?
Struktura uniwersytecka jest dla mnie idealnym miejscem pracy, bo pracuje się z ludźmi dojrzałymi. To są ludzie już dorośli, którzy naprawdę mogą być partnerami. W rozmowie, w doświadczeniach. To ludzie świadomi. Nawet jeśli są młodsi, mniej doświadczeni, to mogą stanowić dla mnie równorzędnych partnerów, są intelektualnie i emocjonalnie ukształtowani. To działa w obie strony. Uczę i inspiruję nie tylko ja, bo są tacy, którzy mnie inspirują, inni nie, jednych lubi się bardziej, innych mniej, bo to różni ludzie. Ale staram się, żeby ta sympatia nie odgrywała roli, bo to naprawdę ludzie bardzo wartościowi i myślę, że wielu z nich mógłbym nazwać przyjaciółmi.

Zajmuje się Pan też sztuką użytkową.
Oprócz czystej sztuki zajmuję się też projektowaniem graficznym, gdzie wykorzystuje się z jednej strony umiejętności projektanckie, z drugiej – wszystkie doświadczenia zgromadzone w trakcie pracy artystycznej. Zresztą projektowanie graficzne wymyka się swoim ograniczeniom, stara się zerwać okowy sztuki użytkowej. Często staje się ona sztuką czystą, a przedmiot użytkowy – obiektem sztuki. Trudno jest niekiedy powiedzieć, do jakiego stopnia coś jest przedmiotem użytkowym, a do jakiego dziełem sztuki. Rozróżnienie między nimi zaciera się i nie wiadomo, w którym momencie jedno się kończy, a drugie zaczyna. Jeśli dzieło sztuki zaczyna wykazywać jakieś cechy funkcjonalności, to granica zaczyna się zacierać. Podobnie z projektowaniem graficznym, dziś te granice są przekraczane.

Podobnie było chyba z plakatem?
Plakat wywodzi się z afisza,  jego źródło jest czysto użytkowe, dopiero później stał się dziełem sztuki. Pierwotna funkcja plakatu zanika, realnie przestaje być funkcjonalny. Pozornie tę funkcję zachował, ale w dzisiejszym świecie nie spełnia już tej, do której został powołany. Nie widzi się go na ulicach. Plakatu jako dzieła drukowanego w swoim formacie już nie ma.

Ale nadal cieszy się dużym powodzeniem. Wystarczy spojrzeć na ilość konkursów na plakat.
Plakat w dalszym ciągu funkcjonuje, bo jest fantastyczną formą – potrafi zamknąć w ciekawy sposób metaforę i symbol w zwartej i klarownej formie. Jego wartość niedostępna jest innym dyscyplinom sztuki. Wciąż potrafi uwodzić artystów, choć teraz jest produktem niszowym. Nie jest już źródłem masowej informacji, nie dociera z nią do konsumenta czy klienta. Został zastąpiony przez bilbordy i internet. Funkcjonuje jeszcze w swojej pierwotnej roli w teatrze, galerii, w kinie, ale masowej roli już nie pełni.

Realizuje się Pan też w animacji eksperymentalnej, autorskiej.
Z tego rodzaju nazwami jest taki problem, że rzeczy trzeba nazywać. Niektóre nazwy nie są doskonałe, nie nazywają precyzyjnie i rozmywają nieco znaczenie tego, co nazwać miały. Animację eksperymentalną można używać zamiennie z animacją autorską (jeśli autorska ma oznaczać, że posiada ona tylko jednego wyraźnie określonego autora albo że proces produkcji animacji został zdominowany przez jedną osobę, co nie zawsze i nie do końca jest prawdą, ze względu na to, że w procesie technologicznym powstawania animacji bierze udział często wiele osób). Przy realizacjach animacji np. Piotra Dumały to on jest autorem rysunków czy grafik, jest pomysłodawcą; udźwiękowienie on robi, ale od strony technicznej nie on się zajmuje wszystkim, ma do tego techników. W przypadku autorskiej animacji rola autora jest zdecydowanie ważniejsza, jest reżyserem, scenarzystą, animatorem. Z animacją  eksperymentalną jest trochę inaczej. Moim zdaniem jest ona nie tyle źródłem postępu w sztuce, ile rozwoju artystycznego. Bo eksperymentujemy z formą, z narzędziem; szukamy nowych dróg. W momencie, kiedy korzystamy tylko z tego, co znamy, przestajemy być twórczy. To tak jak z rzemieślnikiem, który dobrze wykonuje swoją pracę, ale nie jest w niej twórczy. Trudno mi uwierzyć, że artysta, który zatrzymuje się w miejscu, czuje się artystą spełnionym. Eksperyment jest szalenie istotny i ważne jest, żeby móc pozwolić sobie na eksperymentowanie, nie bać się tego. Bo eksperyment, jeśli nie jest gwarancją, to na pewno jest szansą rozwoju artystycznego. W sztuce musimy szukać  nowych dróg, mediów, a mieszając formy, będziemy się rozwijali, nawet jeśli nowość nie jest dla nas fetyszem. Dla mnie ważne jest, żeby rzeczy, które robię były moje, rozpoznawalne w jakiś sposób, i choć nowość nie stanowi dla mnie fetyszu, niemniej jednak szukam tego, co jest inne.

To nazywa się czasami technika własna…
Technika własna często powstaje w wyniku eksperymentu. Czasem od razu tak się zdarza, że eksperyment zakończony jest powodzeniem, wtedy staje się on aktem twórczym. Ale eksperyment ma wpisany w swoją definicję element niepowodzenia, chodzi więc o to, żeby w swojej pracy nie bać się tego eksperymentu i traktować go jako element własnego rozwoju artystycznego.

Wrócę jeszcze do Pana starszych prac. Pana miasto skojarzyło mi się z biblijną historią o Jonaszu, uwięzionym przez Boga w wielkiej rybie, i z miastem-rybą. Ludzie są uwięzieni w tej rybie, pływają w blokowisku-mrowisku i potem …znikają.
Trochę tak jest. W tych wcześniejszych pracach były to zamknięte struktury, pełne ludzi, którzy de facto są uwięzieni. Poruszają się po tak rozległych przestrzeniach, że sami nie widzą tego uwięzienia, nawet o nim nie wiedzą. Ale my, patrząc z zewnątrz, to widzimy.

Postać Jonasza pojawia się w Pana nowszych pracach.
W najnowszym cyklu moich prac pojawia się Jonasz bezpośrednio, choć w innym kontekście. Przedstawiam tu postacie biblijne, będące symbolami pewnych rzeczy, tych i dobrych, i złych. W tych pracach każda z postaci to ja, dostaje ona moje ciało i moją twarz. Są one inne, ponieważ zaczynam tu bardziej interesować się pojedynczym człowiekiem. Inne są też z tego powodu, że są bardziej osobiste niż te wcześniejsze. Tamte,  mimo tego, że miały swoje źródło i motyw, to w dużym stopniu były oparte na założeniu, że będzie „tak”, i tak je robiłem. Te natomiast, mimo iż mają założenie, to emocjonalnie sięgają o wiele głębiej. Wcześniej wzbraniałem się, żeby się pokazywać – nie chodzi oczywiście o sylwetkę, ale o moje myśli, emocje. Właściwie nawet nie tyle zasłaniałem się, ile nie odczuwałem potrzeby, żeby mówić o sobie i swoich emocjach. Obecne prace są bardzo emocjonalne i bardzo osobiste.

Cykle “Święci i Apokryfy” inspirowane są Biblią.
Sięgam do tematów biblijnych tylko po to, żeby pokazać, o czym mówiłem wcześniej, że wcale nie jesteśmy wyjątkowi, że ludzie przeżywali swoje historie od zawsze, nawet jeśli nam się zdaje, że nasze życie i nasza historia są wyjątkowe. Nie jestem człowiekiem religijnym; mówię otwarcie, że jestem osobą niewierzącą i w tym kontekście – kontekście religii – Biblia nie jest dla mnie punktem odniesienia. Natomiast uważam, że Biblia jest ważna, ponieważ  jest jednym z filarów, na którym opiera się cała nasza kultura, nasza cywilizacja. I z tego powodu jest ważna. Te wszystkie symbole, historie, które tam są opisane, budują naszą kulturę, a także naszą świadomość. Nawet jeśli uważamy, że jest to archaiczne, że to przeżytek, to ona nas tworzy, czy tego chcemy, czy nie. Inną istotną kwestią są postacie, które pojawiają się w Biblii, jak choćby Jezus, które są zasadnicze i najważniejsze dla naszej kultury, dla etyki, dla moralności. Absolutnie nie dyskutuję z zasadnością podstawowych założeń Biblii; jej znaczenie jest sprawą bezsporną i bezsprzeczną. I mówię to nie po to, żeby się zabezpieczać przed konsekwencjami tego, o czym mówiłem wcześniej, tylko żeby oddać sprawiedliwość. To, że taka postać się pojawiła i to, że ten człowiek głosi dobro i ponosi za to najwyższą cenę jest też absolutnie wyjątkowe. I to, że taka postać stała się symbolem i filarem religii, uważam za coś niesamowitego, nawet jeśli jest to tylko ideał, któremu my w naszym postępowaniu nie jesteśmy w stanie sprostać. Ideały w naszym świecie nie sprawdzają się, bo cena ich takiego a nie innego postępowania, jest bardzo wysoka. Dla mnie nie ulega wątpliwości, że jest to jeden z sukcesów ludzkości. Nawet jeśli postępujemy inaczej, to fakt, że taka postać w ogóle pojawia się w centrum naszej kultury jest właśnie naszym sukcesem.

Ale w tych cyklach pojawiają się tylko męskie postacie.
To dlatego że sam jestem mężczyzną. Poza tym te prace są osobiste i opowiadają o mnie, mężczyźnie. Wprowadzenie postaci kobiecych zrodziłoby komplikacje interpretacyjne. Nie wprowadzałem do tych prac osób dodatkowych czy to przypadkowych, czy w jakiś sposób mi bliskich, bo to buduje konkretną historię, wiąże autora z tymi osobami. Poza tym czułbym się w tym momencie nieautentyczny, gdybym przedstawił kobiety. Element płciowości, seksualności, też jest w nich istotny. Nie ma tu postaci kobiecych także dlatego, bo w Biblii jest ich, niestety, niewiele i nie są one tak wyraziste jak postacie męskie. Nie znaczy to, że nie są interesujące, ale poświęcono im zdecydowanie mniej uwagi, niż mężczyznom. Może kiedyś w przyszłości będą inne postacie, ale na razie są samotni mężczyźni i ja na dodatek. Ogólnie rzecz ujmując – samotny mężczyzna w jakiejś sytuacji i to, że to jest mężczyzna, ma tu znaczenie.

Był Pan wielokrotnie nagradzany, miał Pan kilkadziesiąt wystaw. Ile ich było?
Chyba około sześćdziesięciu, nie liczę. Ale mam gdzieś dokładną listę wystaw, wszystkie co do sztuki, ale to ze względu na pracę na uczelni, gdzie trzeba się „wykazać”.

Czy wystawy są artyście potrzebne?
Są potrzebne. Bo to jest konfrontacja z widzem i z samym sobą, i efektami swojej pracy. Zupełnie inaczej jest, kiedy tworzy się z myślą, że prace nie ujrzą światła dziennego. To nie znaczy, że lepiej czy gorzej, po prostu inaczej, zresztą zależy to samego twórcy jak do tego podchodzi. Ale konfrontacja prac z widzem jest niezwykle ważna. Upublicznienie swoich prac, tym samym siebie, wystawienie na krytykę jest cenne i tak samo wartościowe jest usłyszeć opinie dobre, jak i złe, nawet jeśli te ostatnie bywają przykre.

Jeżeli chce się pokazywać prace widzom, to sztuka pełni rolę nie tylko terapeutyczną, a tak jest często postrzegana.
Często sztuka czy tworzenie jest rodzajem terapii, w końcu ona przekazuje nasze emocje. Moja sztuka nie była terapią. Starałem się tego unikać, choć emocje zawsze gdzieś są, od tego całkowicie nie da się uciec. Dla mnie ważniejsza jest świadomość, możliwość świadomego przedstawienia tematu i jego zamknięcia.

Może do takiej postawy trzeba dojrzeć?
Nie wiem czy to jest tak, że człowiek dojrzewa, a potem starzeje się, więdnie. Myślę, że nie jest tak, że się dojrzewa i osiąga maksymalny stan nasycenia, tylko że ciągle się rozwija, ciągle się zmienia. Życiowa dojrzałość z pewnością przekłada się na twórczość, doświadczenie przekształca człowieka i przez to ma zasadnicze znaczenie w sztuce. Ale moim zdaniem niezależnie od wieku dojrzałość twórcza to gotowość do nieustannego rozwoju.

Wróćmy jeszcze do nagród, wystaw i planów. W przyszłym planuje Pan wystawę w Galerii Sztuki Współczesnej. Jaka ona będzie?
Wystawa związana jest z nagrodą, którą zdobyłem w ub. roku podczas Salonu Jesiennego. Zdobywcy tej nagrody Galeria organizuje wystawę i wydaje katalog. Będzie w niej jak najwięcej nowych rzeczy, jak najmniej starych. Takie mam założenie, ale ciągle jeszcze nad tą wystawą pracuję.

Życzę powodzenia i dziękuję za rozmowę.

One Comment on “Dojrzałość twórcza to gotowość na rozwój – Bartosz Posacki”

Comments are closed.