Czciciele sensu – Karol Gromek

 

>>> recenzja książki “Vida Local” Tomasza Pułki  (Ha!Art 2013)

Czy podróż, która nie ma celu, może sprawiać przyjemność? Albo, jeśli przełożymy tę metaforę na grunt literacki, możemy zapytać tak: czy książka, której czytelnik nie może przeczytać, a w efekcie zrozumieć, może być po prostu dobra? Vida Local nie jest przyjemną przygodą. W jej przypadku czytanie nie służy rozpoznaniu – nie daje możliwości wtajemniczenia. Oczywiście, pozwala dowiedzieć się tego, że jest coś, do czego nie mamy dostępu, ale w żaden sposób nie tłumaczy istnienia tej bariery. Pozostaje stan dezorientacji. Alogiczność okazuje się podstawową zasadą generującą całość tekstu Pułki. Nikt nas nie prowadzi przez słowa i zdania. Nikt nie podpowiada. Natomiast ktoś ewidentnie stroi sobie z nas żarty.

Tak, muszę to przyznać: nie jestem w stanie streścić w kilku zdaniach fabuły książki napisanej przez Tomasza Pułkę. Więc jeśli ktoś oczekuje od tej recenzji wytłumaczenia, to niestety muszę go już na wstępie rozczarować. Mogę tylko opowiedzieć o moich próbach starcia się z tym tekstem i o własnych intuicjach mówiących o przyczynach klęski, którą w tym starciu poniosłem. Vida Local to proza radykalna, a przez to, że jej ekstremalność jest tak przytłaczająca, momentami odnosi się wrażenie, iż ona wcale nie potrzebuje czytelnika.

Podejście pierwsze: tradycyjna lektura. Znajduję wieczorem dwie godziny, by zacząć czytać Vida Local. Wyłączam komputer, zajmuję wygodne miejsce, szykuję sobie kilka czystych kartek i ołówek. Biorę do ręki książkę: jej objętość jest zaskakująco skromna; myślę, że za chwilę skończę ją czytać i będę mógł zabrać się do selekcjonowania myśli i układania mojej opinii w formie recenzji. Patrzę na okładkę (o niej napiszę później) i zauważam, że jest powtórzona na pierwszej wewnętrznej stronie. Czytam wstęp, a właściwie coś zamiast wstępu. Już wtedy zaczynam się trochę dziwić – dlaczego autor napisał, że te kilka zdań jest zamiast wstępu, skoro to jest przecież typowy tekst wprowadzający do głównej części? Uśmiecham się lekko czytając radę Pułki, by skonfrontować lekturę „z pejzażem używek1”. Przewracam kartkę, zapoznaję się z krótkim (ale znaczącym) cytatem Białoszewskiego2 i wreszcie docieram do pierwszego akapitu. Czytam raz, potem drugi i trzeci; wreszcie zaczynam czuć niepokój. Próbuję odszyfrować jeszcze kilkanaście stron, w końcu osłupiały odkładam książkę i stwierdzam, że potrzebuję czasu.

Następnego dnia postanawiam nie stosować już zwyczajnego czytania. Wczoraj skończyłem na fragmencie, który zapowiadał się melancholijnie: „Bawić się w chowanego z samym sobą. Wychodzić na spacer jak chłopiec. Wszystko jest dźwiękiem, wszystkie skały okalające siebie – werble z wielbłądziej skóry dryfujące na powierzchni morza3”. To podpowiedziało mi, że te słowa muszą wybrzmieć, żeby ich ciągłość i sens mogły się wyjawić. Wciąż mam przeczucie, że moja rola, jako czytelnika, polega na zrozumieniu i jeśli tego nie dokonam, będzie to oznaczać, że moja lektura jest niepełna. Więc zaczynam czytać na głos. Wsłuchuję się w dźwięki, nie moduluję głosu. Jednocześnie słyszę i widzę słowa. Czuję, że coś zaczyna się dziać w momentach wykorzystujących onomatopeje. Jestem zmuszony wślizgnąć się w tkankę tekstu, mój głos przestaje być przezroczysty – słyszę jak się męczy i nie chce wydobyć z siebie dźwięków, które nie są słowami. Odtwarzam bez przekonania „wymiętotototolić4” lub „szczczczczczczczuuszczczcz5”. Jednak nie czuję, by udało mi się dotrzeć do znaczenia, którego nieustannie poszukuję. Śledzę tekst wzrokiem i słyszę go jednocześnie, ale to nie jest wystarczające. Śmieję się z siebie i odkładam książkę, by wrócić do niej następnego dnia.

Widocznie zmysły wzroku i słuchu nie są dostatecznie wywrotowe, by uchwycić konwencję tego tekstu. Ta książka wymaga radykalnych działań. Chcę poczuć cieleśnie jej znaczenie, więc postanawiam posłuchać rady Pułki ze wstępu. Nie zażywam narkotyków, ale łudzę się, że alkohol wystarczy. Wypijam szybko cztery kieliszki wódki, odczekuję chwilę i zaczynam czytać. Początkowo nie odczuwam różnicy, potem jednak, pod wpływem alkoholu, niektóre słowa zaczynają mi wypadać lub rozmywać się. Omijam niektóre linijki tekstu, część jest niemożliwa do wypowiedzenia. Ostatecznie powstaje jeszcze większy chaos niż przy trzeźwym czytaniu. Czytam ponownie te same fragmenty, czuję jeszcze większą bezsilność i irytację. Nie ma żadnego objawienia, sens zdań jest dla mnie nadal niedostępny. Właściwie wypicie alkoholu okazuje się żałosną próbą dotarcia do tekstu. Ten stan nie pozwala poczuć przyjemności czytania. Nie jest satysfakcjonującą metodą poznawczą.

Są takie fragmenty tekstu, w których autor pisze o sobie i swoim zmaganiu z pisaniem: „To trochę przerażające. Steruje mną muzyka, to znaczy moimi myślami, nie wiem gdzie jestem, ale wygląda to na mój pokój, widzę ekran komputera na którym pojawiają się litery, i ręce widzę, które uderzają w klawisze. „Widzę”. Nie rozumiem. Wydaje mi się, że to moje ręce, lecz one reagują jakgdyby sto miliardów lat świetlnych za wolno, za późno, za moim myślami6”. Po tych słowach można stwierdzić, że tworzenie tej książki było równie niebezpieczne i niezrozumiałe, jak teraz moje odczytywanie. Brzmi to tak, jakby pisanie (spisywanie myśli) było przymusem, odgórnie narzuconą pracą, którą trzeba wykonać. Nie sposób przestać pisać, ale jednocześnie ta czynność przynosi ból i przykrą dezorientację. Ciało literata jest środkiem, przez który przechodzi cenna, zaszyfrowana wiadomość. Jest w tym coś mistycznego, świętego. Jak tajemnica, którą trzeba odkryć, ale żeby tego dokonać, należy najpierw duchowo wzrosnąć i uwierzyć.

Nic nie jest proste: nie wiem, czego mógłbym się uchwycić. Dlatego wrócę do okładki, która – mam nadzieję – nie jest przypadkowa i może podpowiedzieć, jak zabrać się za efektywne czytanie. Z bliska widzę rozmazany obraz, ale rozpoznaję kontury twarzy, nos, oczy, okulary. Kiedy po przebudzeniu zerkam na tę okładkę – leżącą kilka metrów ode mnie – zauważam jeden szczegół, który nie wyjawił się wcześniej: do ust wpychana jest ręka, kilka palców, które kneblują słowa. Prócz tego, jestem już pewien: rysy twarzy są męskie. Więc może to być portret autora. Człowieka, który pisze, ale jednocześnie nie może do końca wyrzucić z siebie tych słów, które chce ofiarować (przekazać dalej). To może być jego własna ręka (samokontrola) lub ręka obcej osoby (nacisk). Wszystko tonie w milionach pikseli, które przemieszczają się chaotycznie – przez to obraz nie jest czytelny na pierwszy rzut oka. Ale ostatecznie jest możliwy do rozkodowania. Te miniaturowe kwadraty poszczególnych kolorów przypominają o rozprężeniu zmysłów, o którym wspomina autor we wstępie. Obecność pikseli wychodzi poza podstawowy obraz, który przedstawiają, czyli portret mężczyzny. One wyrywają się z przypisanych miejsc i wędrują w różne strony.

Owo z góry założone rozprężenie zmysłów, okazuje się niemożliwe do wykonania: coś nie pozwala wyjść poza schemat. Powstaje bełkot, który nie nosi znamion artystycznej wypowiedzi. Dzieje się tak, ponieważ rimbaudowski pomysł na bycie poetą nie zakłada możliwości wyboru. Podążanie ku nieznanemu jest ciągłe i wymaga bezwarunkowego zaangażowania. To nie jest rola, którą można przybrać, odegrać i porzucić. To stan, którego poeta musi doświadczać intuicyjnie i bez ustanku, tego nie da się po prostu zaplanować. Nadmiar i pustka – a w szczególności możliwość przemieszczania się między tymi stadiami i silne, dogłębne odczuwanie tej podróży swoimi zmysłami – to właściwości, których w prozie poetyckiej Pułki brakuje. Liryczność Vida Local nie jest szczególnie pociągająca ani zmysłowa. Może być też tak, że doświadczenie autora jest możliwe do odszyfrowania tylko dla niego samego i to właśnie ten intymny wymiar jest wiodącą wartością tekstu. Napisałem odszyfrowania, chociaż im dłużej myślę o tym tekście, tym bardziej budzą się we mnie wątpliwości dotyczące przymusu wykonania tej czynności. Ale z drugiej strony – jeśli czytelnik nie musi tego dokonać – to co mu pozostaje?

Błędy ortograficzne, literówki, onomatopeje, rymy, różnorodna edycja tekstu (pogrubienie, kursywa, wersaliki), pisanie wierszem, naśladowanie gwary, elipsy, metonimie, monologi wewnętrzne, wersyfikacje – to wszystko jest w Vida Local. Tych zabiegów jest bardzo dużo, przez co czytelnik może doświadczyć wejścia w nowy język, który początkowo wydaje się znajomy i podobny do języka polskiego. Jednak podstawowe opanowanie zasad gramatycznych jest tutaj nieprzydatne, wręcz utrudnia kontakt z poetycznością tej książki. Nie pozwala odczytać tych słów jako elementów ciągu, jako siatki znaczeń. Potrzeba innego słownika, który prawdopodobnie nie istnieje.

Co tak naprawdę robi Vida Local? Na pewno wyrządza sobie krzywdę. Ten autodestrukcyjny ruch dotyczy zarówno czytelnika, jaki i autora. Dla tego pierwszego bolesnym odkryciem jest to, że jego zaangażowanie w lekturę na nic nie wpłynie ani nie pozwoli niczego zrozumieć. Natomiast autor staje się tym, który produkuje (no dobra, tworzy) coś hermetycznego i niedostępnego właściwie dla nikogo. Vida Local ośmiesza sens istnienia książek w ogóle. Przestaje być ona nośnikiem lub wytwórcą czegokolwiek. Oczywiście można też powiedzieć, że ta proza każe zwrócić uwagę na samo istnienie medium książki, które wcześniej mogło być dla wielu niezauważalne, wręcz przezroczyste. Ale to odkrycie ma same negatywne skutki – odbiorcy stają się bezsilni wobec tego istnienia, ponieważ nie umieją go sobie racjonalnie wytłumaczyć. Medium potrzebuje czegoś, co może przekazać. Nie może nie mówić nic. To bardzo prowokacyjny gest. Vida Local bezwiednie ukazuje jej czytelników jako czcicieli sensu i nie jest to pozytywne określenie. Skoro tak usilnie próbujemy odszukać coś, czego ewidentnie nie ma – to oznacza, że jako odbiorcy sztuki jesteśmy zniewoleni przez schematy.

Książkę Pułki zaklasyfikowałbym jako książką artystyczną z konceptualną ideą. To uwalnia ją od przymusu sensu i produkowania piękna. Na pierwszy rzut oka wygląda jak tradycyjna książka – widzimy czarne litery wydrukowane na białych kartkach, każda strona jest ponumerowana. Całość ma swój tytuł i autora. Ale zderzenie z tymi nadrukowanymi słowami jest dla czytelnika nieznośnie bolesne, ponieważ nie pozwala zrozumieć sensu. To nie jest zależne od skupienia i zawziętości odbiorcy; te zdania po prostu nie opowiadają historii, a przecież tego podświadomie oczekujemy.

Zdanie po zdaniu przesuwają się obrazy, które nie mają ciągłości. Przestałem łudzić się, że wyłoni się z tych słów jakakolwiek narracja, ale brak spójności w budowaniu poetyckiego piękna jest tym, co najmocniej mnie rozczarowało. Te zwielokrotnione pęknięcia są widoczne szczególnie w tych momentach, w których pojawiają się bohaterowie wyciągnięci z naszej rzeczywistości i zostają wrzuceni w tamtą prowizoryczną fantazję. Myślę tutaj o Donaldzie Tusku, Wandzie Wasilewskiej, Umberto Eco lub Robinie Hóóddzie. Już same te nazwy własne drażnią, brzmią prostacko. Ta mistyczność, o której wcześniej wspomniałem, okazuje się tutaj miałka, podwórkowa. Lokalna. Te fragmenty tekstu przypominają mi takie cielesne doświadczenie, kiedy jest się już bardzo zmęczonym i ociężałym, ale należy pozostać świadomym. Senne ciało już odpręża się i rozluźnia, głowa opada na bok lub do przodu i nagle wstrząsa ciałem taki nerw, który przebudza je na kilka sekund, by za chwilę znów utracić kontrolę nad świadomością. Resztkami sił łapiemy rzeczywistość – chociaż dociera do nas już niewiele bodźców, czujemy taki przymus pozostania świadomym. Ta walka z autentyczną potrzebą snu jest bardzo wyczerpująca. Tak jak te nazwiska – męczą, irytują, wytrącają z naturalnego rytmu i umiejscawiają wszystkie słowa napisane przez Pułkę w realności, której doświadczamy na co dzień. Nie pozwalają całkowicie oddzielić się od pospolitego trwania i – poprzez nowy język –eksplorować nowej przestrzeni.

W całej książce szczególnie eksponowane są: Istota i Rzeczywistość. Takiego konsekwentnego działania Pułki nie da się zignorować. Nawet przeglądając kolejne kartki, nie sposób nie zauważyć tego wyróżnienia, ponieważ tylko te dwa słowa całe zapisane są wielkimi literami. To ciekawe – mimo całej eksperymentalności tekstu, ten zabieg jest naprawdę czytelny. Te dwa podstawowe terminy, których filozoficzny wymiar jest nieskończony, są fundamentem Vida Local. Cały proces powstawania tej książki mógł się dokonać tylko dlatego, że Istota i Rzeczywistość są stałe i mogą być bezpiecznymi punktami odniesienia. Nawet jeśli dochodzi do zerwania świadomości i tak jest droga powrotna, i ryzyko utracenia swojej podmiotowości podczas rozprężenia zmysłów jest znikome. W pewnym momencie te dwa słowa stapiają się w jedno: „RZECZYISTOŚCI ISTOCIWISTOŚCI7”, co, na pierwszy rzut oka, wydaje się tylko kolejnym udziwnieniem warstwy literackiej Vida Local. Ale przecież tak nie jest, bo dalej rozpoznajemy w tych neologizmach ich pierwotne znaczenia. Zresztą Istota, która wtapia się w Rzeczywistość (i na odwrót) to pełnia: pustka i nadmiar.

Trochę czuję się skostniałym i niedobrym krytykiem, który teraz powie, że ta książka jest zła, ponieważ nie ma sensu. Trudno, ryzykuję i stawiam tę prostą tezę jako ostrzeżenie dla przyszłych czytelników. Rozumiem transgresyjność tego typu literatury i jej niecodzienność, ale równocześnie nie widzę w tym wartości, która uzasadniałaby jej istnienie w ogóle.

Pułka swoim tekstem przekonuje, że znaczenie nie jest właściwością każdej istniejącej wypowiedzi i nie powinno się traktować jego obecności jako czegoś ewidentnego. Autor śmieje się z nas, ponieważ jesteśmy czcicielami sensu, który wcale nie jest imperatywną właściwością literatury. Sens jest tym, co należy traktować jako dar, nie oczywistość. Nie chcę wyrokować – książkę Pułki każdy może kupić i spróbować przeczytać. Natomiast ostrzegam – jakkolwiek czytelnik się do tego nie zabierze, to i tak nie otrzyma w nagrodę żadnego (tradycyjnie pojmowanego) sensu.

Karol Gromek

Bibliografia:

Białowszewski M., Nie ma głowy, w: T. Pułka, Vida Local, Kraków 2013.
Pułka T., Vida Local, Kraków 2013.

1T. Pułka, Vida Local, Kraków 2013, s. 5.
2 M. Białowszewski, Nie ma głowy, w: T. Pułka, Vida Local, Kraków 2013, s. 7.
3 T. Pułka, Vida Local, Kraków 2013, s. 20.
4 T. Pułka, Vida Local, Kraków 2013, s. 22.
5 Tamże, s.19.
6 Tamże, 25.
7 T. Pułka, Vida Local, Kraków 2013, s. 15.

Tomasz Pułka Vida localTomasz Pułka
Vida local
Wydawnictwo Ha!Art
2013
ISBN: 978 83 62574 81 0