Biała ściana – Ahsan Ridha Hassan

Marta Wolna

Polskie blokowisko. Środek tygodnia. Godzina poobiadowa.

– Patrz pani, znowu ten dziwoląg łazi z psem wokół boiska – sąsiadka wylegiwała się na słoneczku, na ciepełku, z nogami na krześle. – Łazi w te i wewte, o widzisz kochana?

– Aaa – druga machnęła ręką. Siedziała na balkonie obok, z ramionami opartymi na żeliwnych poręczach. Na kolanach trzymała filiżankę z kawą z kolorowego zestawu, sprowadzonego lata temu z Cieszyna czeskiego. Bo taniej było. – Nierób i tyle. Co się mamy nim przejmować.

– Tak tylko mówię – tamta wzruszyła ramionami. – Po prostu zastanawiało mnie, jak to możliwe, rozumiesz kochana, facet z czterdziestką na karku żyje w mieszkaniu swojej matki, na którym to?

– Na dziewiątym.

– Na dziewiątym piętrze, bez normalnej pracy, bez rodziny, bez dzieci i bez żony, ha! Nawet bez dziewczyny kochana, bez żadnej kobiety żyje. To normalne ci się wydaje?

– No nienormalne – tamta przyznała i przetarła czoło. Słońce prażyło.

– Tak sobie myślę, że dobrze, że tak klatkę obok mieszka, a nie w naszym pionie. Bo wiesz, moja droga – podniosła się, nachyliła w stronę poręczy oddzielającej oba balkony. – Ja to się cieszę, że moi chłopcy wyrośli i poszli w świat, mają normalną pracę, normalną rodzinę, chociaż za tą Hanką to za bardzo nie przepadam. Mimo to jakoś przędą, są na prostej, jakoś im się wiedzie. To najważniejsze.

– Najważniejsze.

– Ale tak sobie myślę, że gdybym wcześniej zaczęła zwracać uwagę na tego typa – machnęła ręką w stronę wysokiego mężczyzny o siwiejących włosach, który pięć pięter niżej rzucił patyk małemu psu, porośniętemu czarną sierścią merynosowi. Pies poleciał za patykiem jak strzała, a mężczyzna podszedł na krawędź betonowego boiska i zatrzymał się. Patrzył się w przestrzeń miedzy boiskiem, a płotem. Przestrzeń porastała zielona trawa, ale kiedyś, dawno temu był tam hangar, w którym przez lata budowana była łódź. Budowniczy umarł, hangar rozebrano, a niedokończoną łódź wywieziono gdzieś, gdzie gnije, niepotrzebna nikomu. Mężczyzna stał i patrzył na niewidzialny hangar i na niewidzialnego budowniczego. – Gdybym kiedyś wiedziała, że on jakiś taki dziwny, nienormalny mężczyzna, bez piątej klepki, to bym bardziej moje dzieciaki pilnowała. Bo kto wie, czy czegoś złego, by im nie zrobił – pokiwała głową z powagą.

– A idź pani – sąsiadka obruszyła się. – Co by taki mógł zrobić?

Nie odpowiedziała. Nastała cisza. Obie wiedziały. Naoglądały się zbyt dużo seriali kryminalnych w swoim życiu, żeby nie wiedzieć. Na twarzy sąsiadki pojawił się cień.

– Matko Boska, a może to prawda? Może mamy w swoim bloku potwora? Ja znam takie przypadki.

– Ja też kochana.

– A może by policję, albo służby odpowiednie zawiadomić? No bo – ożywiła się. – Spójrz na jego dłonie. Nie zastanawiało cię, że często zabandażowane? Coś z nimi nie tak. Poza tym chłopak musi mieć nierówno pod sufitem. Jak mówiłaś, pracy nie ma normalnej, żadnej rodziny, tylko całe dnie w mieszkaniu matki siedzi, Panie świeć nad jej duszą, wychodzi raz dziennie z psem, blady jak ściana, a potem gapi się na to miejsce, gdzie jego ojciec łódź budował przez lata. Stary z resztą nie był lepszy!

– Tak, pamiętam – pierwsza podjęła temat. – Jakie poruszenie na osiedlu wywołał, że łódź chce zbudować na stare lata, żeby się sąsiedzi zgodzili. Z rok chyba ze spółdzielnią walczył. I co? Kiedy wreszcie wszyscy się zgodzili, chociaż ja moja kochana muszę powiedzieć szczerze, że głosowałam na nie, to popracował siedem lat i kipnął. A jak rozbierali hangar to ledwie pół łodzi było ukończone. Po siedmiu latach? Siedział tam dzień i noc. Każdy normalny chłop skończyłby to budować. A ten? Nieudacznik. I syn podobny.

– Myślę dokładnie tak samo – druga przytaknęła i siorbnęła kawę z kolorowej filiżanki z zestawu sprowadzanego z Cieszyna czeskiego. Bo taniej. – O, tak się rozgadałyśmy, a nasz dziwoląg zdążył zniknąć.

4

Przekręcił zamek od mieszkania, wpuścił psa. Czarny merynos pobiegł w stronę swojego koszyczka z kocykiem i położył się. Nastał czas odpoczynku.

Właściciel powiesił kremową kurtkę na wieszaku, zdjął buty z zamszu, ułożył je równo pod ścianą, ubrał znoszone kapcie i udał się do kuchni. Nasypał cztery łyżki yerby do tykwy, po chwili namysłu dosypał jeszcze jedną, zalał wodą z termosu. Powinna być już odpowiednia, pomyślał. Potem włożył metalową rurkę, wziął tykwę z parującym naparem, termos i udał się do swojej pracowni.

Pracownia była kiedyś jego pokojem, obok mieszkali rodzice. Ale odkąd odeszli trochę pozmieniał układ mieszkania. Niewiele. Meble zostały te same, które matka wystała w latach osiemdziesiątych, farba na ścianach nie była odświeżana, odkąd ojciec pomalował kuchnię na biało, przedpokój w matową zieleń, a jego pokój do połowy na czerwono. Druga połowa była biała, ojciec jak zwykle nie zrobił do końca tego, co planował, bo zafascynował się wtedy czymś innym, syn nie pamiętał już czym. Nawet sztućce i zastawa, które od lat znajdywały się w mieszkaniu nie zostały wymienione. Jedynie czajnik i kilka sprzętów elektronicznych trzeba było wymienić, jak się zepsuły. Ciężko było podgrzewać wodę na gazie w tym samym rondelku, w którym co rano gotował jajka na twardo. Tak więc jedyną zmianą układu mieszkania było przeniesienie kołdry do pokoju rodziców i wyrzucenie ich kołdry, dzięki czemu miał sypialnię oraz przearanżowanie swojego pokoju. Kiedyś spędzał całe dnie w swoim królestwie, czytając książki techniczne i projektując różne modele, nie kończąc ich oczywiście, potem czytając książki informatyczne, kupił swój pierwszy komputer, a w wieku trzydziestu lat został wypchnięty na studia na Politechnikę do Krakowa przez matkę. Nie ukończył, wrócił do domu, po nocach projektował własne oprogramowanie, dorabiał jako freelancer od czasu do czasu, pomagał ojcu za dnia przy łodzi. Dlatego też w jego pokoju znalazło się, oprócz wysokich stosów książek technicznych i informatycznych, dziesiątek niedokończonych mechanicznych tworów, nielatających helikopterów bez kilku kawałków śmigła, dronów bez jednego, brakującego elementu, rozkręconych i niemal przebudowanych komputerów stacjonarnych i laptopów, różnych fosforanów i siarczanów (interesował się chemią swojego czasu), które tworzyły prawie ukończony proszek wybuchowy; oprócz tego wszystkiego miał poupychane na szafkach modele łodzi. Modele były ukończone, bo kupione w sklepie modelarskim dość dawno.

– Widzisz synu – ojciec tłumaczył spokojnie, kiedy ten lata temu pomagał mu montować ster z tyłu łodzi. Łodzi, która była ostatnią rewelacją i pasją ojca, nieukończoną oczywiście. – Kiedyś wypuszczę tą łódź na wody jeziora, albo morza i odpłynę daleko. Mam dość tych wszystkich ludzi, trochę twojej matki, ale nie ciebie. Bo ty jesteś inny. Jesteś jak ja. Małomówny, geniusz, skupiony na swoich projektach, konstruktor, stwórca. I jak ja wiesz, że najważniejszy jest proces konstrukcji, nie efekt. Ale mogę ci obiecać, że jak tylko skończę, razem popłyniemy w morze, w nieznane, uciekniemy stąd. Bo jesteś zbyt mądry dla nich, marnujesz się.

– Tak tato – odpowiadał. A potem wracał do siebie i konstruował maszyny, pisał programy i aplikacje, przełomowe w założeniu, ale nigdy niedokończone. Bo zawsze coś nowego się pojawiało, coś bardziej fascynującego.

Ostatnio zmienił się.

Nie chodziło o śmierć ojca. Wiedział, że nie dokończy łodzi, że prędzej umrze niż ją skończy, że w nieskończoność, a raczej skończoność swojego życia będzie odwlekał proces ukończenia. Bo liczył się tylko proces budowy. Dlatego nie było mu żal sprzedać łodzi za bezcen swojemu wujkowi, który któregoś dnia przyjechał, wziął ją na lawetę i zawiózł do domku pod Żywcem. By tam zgniła, jakoś nie podjął się dokończenia dzieła.

Nie chodziło też o śmierć matki. Płakał po niej, nawet bardzo, ale po jakimś czasie przyzwyczaił się do myśli, że jej nie ma. Nauczył się gotować, prać, zreorganizował się na nowo. By znów móc działać przy swoich projektach.

Chodziło o coś innego, bardziej dramatycznego.

Uschło drzewko.

Kiedy miał dwadzieścia lat, dostał od ojca drzewko bonsai. Dbał o nie, nalewał wody do spodka, zapewniał odpowiednie nasłonecznienie, przycinał. Aż pewnego dnia, niedawno, zupełnie bez powodu uschło. Pojawiła się jakaś choroba i uschło. Proces został przerwany i on nawet nie miał na to wpływu.

Wtedy zdał sobie sprawę z czegoś bardzo ważnego. Ojciec mylił się. Na co mu proces, skoro i tak to wszystko będzie niczym, rozsypie się w pył, wyląduje w zsypie, jak to uschłe drzewko bonsai, mimo, że tyle lat włożył w pracę nad nim. Liczył się efekt. Bo tylko efekt po nim zostanie. Tylko sprawy doprowadzone do końca. Co mu po genialnej idei zawartej w maszynie czy programie, który ma szansę skrystalizować się w rzeczywistości, póki dzieło nie jest ukończone, a tylko on dostrzega pierwiastek geniuszu zawarty w projekcie? Inni tego nie pojmą, dopóki nie zobaczą końcowego efektu. Tworzył po to, by zasiać geniusz we wszystkim co robił, a jak jego zabraknie… Wszystko pójdzie na marne. Jak drzewko bonsai. Nie mógł do tego dopuścić.

Zaczął od stworzenia listy rzeczy i projektów do skończenia. Pierwszego dnia nie dokończył jej. Drugiego też nie. Ani w pierwszym miesiącu. Po siedmiu tygodniach pochłonięty był już nowym projektem. A kiedy i tego nie dokończył, jakby znowu otrzeźwiał. Coś nie pozwalało mu skończyć czegokolwiek, za co się brał. Tylko proces się liczył. Jakby jego raz podjęte decyzje były nagle zmieniane przez tajemniczą siłę.

Ponownie siadł do listy, ale tym razem postanowił wypisać dziewięć najważniejszych projektów jego życia. Niby proste. A jednak nie. Przy siódmym punkcie przechodził kryzys. Łazik do eksploracji Marsa, tunel czasoprzestrzenny, aplikacja do skanowania sieci, wyszukująca informacje bardziej precyzyjnie od Google’a… Te wszystkie pomysły zaczęły napływać mu do głowy, wypełniać mózg, rozsadzać czaszkę. Było tego tak dużo, że nie wytrzymał, zerwał się z krzesła i uderzył zaciśniętą pięścią w ścianę. Poczuł ból, ale nagle pomysły straciły intensywność. Na niepomalowanej, białej powierzchni ściany  pojawiły się czerwone plamki. Uderzył jeszcze raz, znowu ból, pomysły znowu osłabły. Znowu uderzył, znowu ból, znowu czerwień i. Cisza. Dopadł do biurka, dopisał brakujące punkty, a pod punktem dziewiątym zapisał to, o czym marzył najbardziej, a czego się wstydził, bo jak jemu uda się to osiągnąć… A potem padła na kanapę i zasnął.

Marta Wolna

Kiedy obudził się rano i pierwszym co zobaczył, była ściana, w którą uderzył wczoraj z pięści, olśniło go. Patrzył na pomalowaną lata temu przez ojca czerwoną część pokoju i na biały pas ściany, której nie dokończył malować. Było na nim coś, co dało mu do myślenia. Czerwone plamki zakrzepłej krwi, które miały ten sam kolor, co farba, którą niegdyś ojciec nakładał grubym pędzlem.

To on! Ojciec nie pozwala mi skończyć! Za każdym razem, kiedy próbuję dojść do końca procesu, szepcze mi, mąci w głowie.

Od czasu tego odkrycia połowa białego paska ściany nabrała już koloru farby, a on ukończył kilka projektów.

Najgorzej było, kiedy spędził prawie cztery dni i noce bez spania przy projekcie informatycznym, z chwilą oddechu na wyprowadzenie psa. Nie mógł się przemóc i co kilka linijek ściągał bandaż z dłoni, na której delikatnych knykciach zakrzepła kolejna warstwa strupa i tłukł tak długo w ścianę, aż nie poczuł, że może wrócić do pracy.

To jego wina! Bił w ścianę, załzawiły oczy. To on mnie tego nauczył, ale nie dam się! I znowu uderzał, uderzał prawie do nieprzytomności, a kiedy patrzył na plamki i krwiste wgniecenia w ścianie zdawało mu się, że to już nie jest jego krew a krew ojca, nie ściana, a twarz, która mówi: Mateuszku, zostaw to na jutro, jutro dokończysz, proces jest ważny. A on tłukł zapamiętale, aż ta twarz, twarz znienawidzona, która wszystko mu zniszczyła, okłamała, okłamywała przez całe życie i po śmierci dalej łże, aż się nie rozmyje, nie da mu spokoju, nie rozkwasi jej.

Tamtego wieczoru zemdlał z bólu.

– Patrz pani, znowu idzie.

– Tak, ale nie sam. Kto to, ta dziewczyna?

– Może z opieki? Albo z rodziny.

– Może.

A potem nic nie powiedziały, obserwowały jak dziewczyna, kobieta, nieco młodsza od dziwoląga całuje go. Sąsiadka siorbnęła kawę z filiżanki z kolorowego zestawu, sprowadzonego lata temu z Cieszyna czeskiego. Bo taniej było.

 

***

Ahsan Ridha Hassan – Nazywam się Ahsan, i nie, nie jest to pseudonim ani literówka.  Nawet całkiem dobrze mówię po polsku. Od urodzenia. Piszę, bo lubię i podobno wciąga, więc jeszcze bardziej lubię pisać, kiedy jest dla kogo. Do tej pory pisałem przy okazji i zajmowałem się rynkiem wydawniczym od „tej drugiej strony”, czego owocem jest największy w Polsce serwis typu self publishing, Wydaje.pl. Od jakiegoś czasu mogę więcej czasu poświęcać własnym tekstom, czego efekty znajdziecie poniżej. Pod koniec roku zadebiutuję powieścią „Wieża”. Acha! Rocznik osiem osiem.

materiał fotograficzny: Marta Wolna >>>www.behance.net/wolnamarta