W Krainie Latających Scyzoryków
– Kielce bardzo się zmieniły od czasów mojej wczesnej młodości, kiedy przyjeżdżałem tutaj z ojcem na targ. Kupował gołębie… – powiedziałem do Renaty, z którą po raz pierwszy wybrałem się w rodzinne strony. Naszego synka zostawiliśmy teściom w Nałęczowie i ruszyliśmy w podróż. Czułem się jak Odyseusz wracający po latach do swojej Itaki.
Wysiedliśmy na dworcu w Kielcach i od razu wskoczyliśmy do busa jadącego przez Nową Słupię. Na zardzewiałym boku pojazdu widniał napis „Transport aux Alpes”. Tutejsi przewoźnicy kupowali na Zachodzie wysłużone landary, trochę je remontowali i wypuszczali na drogi w Polsce.
– Teraz takie stare pudło jeździ po Górach Świętokrzyskich. Całkowita degradacja… Jak piłkarz po bogatej karierze w dobrym zachodnim klubie trafiający na emeryturę do marnego klubiku na zadupiu, w jakimś Uzbekistanie czy Turkmenistanie… – zacząłem komentować. Futbolowe metafory ciągle się mnie trzymały, tak jak ja kurczowo trzymałem się futbolu. A futbol to było najlepsze wspomnienie z dzieciństwa i wczesnej młodości.
Kierowca włączył disco polo, które niemal wyparło muzykę ludową, uwielbianą przez mojego ojca. – Przypomnij mi, je, je, jak smakuje szczęście, je, je – płynęły z radia naciągane rymy, a cały bus razem z kierowcą podrygiwał w rytm tego kawałka.
Myślałem o naszej wielkiej podroży po Francji. O szczęściu, jakie mnie spotkało. Niektórzy wracali z takich wojaży zamożniejsi, ja wróciłem z notatkami do powieści o emigrantach i żoną w ciąży. Wolałem to od zwitków eurasów.
Bus był zatłoczony, ludzie rozmawiali. Zawsze byłem wyczulony na moje rodzinne strony. Może nawet: uczulony.
– Oj, co to było, co to było – bulwersowała się kobieta rozmawiająca przez telefon komórkowy – otruli ją trutką na szczury, to wylądowała na intensywnej terapii. – mówiła zajadając się cebularzem z piekarni „Pod Telegrafem”.
Znałem tę piekarnię. Na początku mieli tylko jeden samochód dostawczy. Zdarzało się, że jego kierowca zabierał mnie na stopa, gdy dojeżdżałem do liceum w Opatowie albo wracałem z treningów. Teraz to była ogromna sieć, wykraczająca daleko poza województwo świętokrzyskie. Gdy tutaj żyłem, literackie pomysły same przychodziły, wystarczyło nadstawić uszu.
Wysiedliśmy w rozkopanym centrum Nowej Słupi. Za pieniądze z Unii remontowano, co się dało, wszystko się zmieniało, jak za dotknięciem magicznej różdżki i jeszcze nikt nie myślał o tym, że ta różdżka została pożyczona.
„Może jeszcze kiedyś tutaj wrócę? Tylko czy mi wybaczą, że ich opisałem?” – myślałem, kiedy ruszyliśmy pod górę, w kierunku Świętego Krzyża. Ta góra położyła cień na całym moim dzieciństwie. Dopiero po latach zrozumiałem, że to był dobry cień, chroniący przed nadmiernym poparzeniem przez życie.
– Kiedy byłem mały, razem z ojcem przemierzaliśmy tę drogę wielokrotnie – kopnąłem kamyk, ot, taki nawyk z dzieciństwa. Podczas tych wędrówek ojciec próbował tłumaczyć mi świat, którego chyba sam za bardzo nie rozumiał.
Zajrzeliśmy do muzeum dymarek.
– Zrobisz mi zdjęcie? – poprosiłem, siadając na ławeczce przed chatką z gliny i drewnianych bali, imitującą lepiankę sprzed dwóch tysięcy lat. Byłem ciekawy, czy ktoś z naszych znajomych we Francji uwierzy, że ta lepianka to mój rodzinny dom. Nie wiedzieli zbyt wiele o Polsce, leżeliśmy poza ich kręgiem zainteresowań. Z drugiej strony, my Polacy także przestaliśmy się interesować Francją po 1939 roku, kiedy Francuzi po raz kolejny w historii nas zawiedli.
W drodze pod górę minęliśmy posąg Emeryka. Podczas podróży po Francji, gdzie żebrałem w mnisim habicie, opowiadałem Reni legendę o figurce wędrującej na szczyt góry. Kiedy włożyłem habit mnicha i wystawałem w nim pod francuskimi katedrami, czułem się właśnie jak Emeryk. Przybyłem do Europy Zachodniej, skąd do nas przyszło chrześcijaństwo, a tam zastałem… niewierzących. I muzułmanów. Spoglądali na mój mnisi habit ze zdziwieniem albo niechęcią.
– Nosiliśmy tędy worki z makiem zakonnikom na Święty Krzyż – mówiłem, gdy podążaliśmy przez las ścieżką zadeptaną butami turystów. – Wiele się zmieniło na górze, która od wieków była święta – dla pogan i dla chrześcijan.
Nawet gołoborze się zmniejszyło, jakby miało niebawem zupełnie zniknąć.
– W Górach Świętokrzyskich istnieje jeszcze jedno gołoborze, szczytnickie, ale mało kto o nim wie… – opowiadałem Reni. – Dopiero kiedy stąd wyruszyłem, rodzinne strony wydały mi się interesujące. To oczywiście banalne stwierdzenie, ale tak naprawdę było. Wcześniej – tylko niechęć, wręcz pogarda.
Święty Krzyż…. Kiedyś Łysa Góra. Łatwo było sobie tutaj wyobrazić pogańską gontynę zamiast kościoła. I moich wiślańskich przodków palących na jej szczycie święte ognie.
– Diabły kieleckie to była hołota, tacy drobni psotnicy… – opowiadałem Reni to, co zapamiętałem z dzieciństwa. – Gdzież im tam było do Wolanda! Te diabły teraz poprzenosiły się do Warszawy albo do Krakowa, ewentualnie powyjeżdżały za granicę. Ale tam nadal są marnymi diabełkami, które robią marne świństewka, do czynienia większych brakuje im rozmachu. Polska to nie jest kraj dla szatana… ani dla Jezusa – urwałem, bo moja żona spojrzała na mnie pytająco.
W nocy, cichaczem, z pomazanego czarnym sprayem przystanku w mojej rodzinnej wsi, ruszyliśmy na usytuowany opodal szosy cmentarz. Odszukałem grób matki. Leżała obok ojca. Patrzyłem na jej zdjęcie, które podświetliłem latarką z komórki. Matka miała na nim ze 45 lat. Zmarła kilka lat później. Była za młoda, by umierać. Nie doczekała się wnuka. Pomodliłem się. Już dawno tego nie robiłem, prawie zapomniałem jak się modlić. Chciałem porozmawiać z matką, brakowało mi jej trafnych podpowiedzi. To była mądra kobieta, chociaż niewykształcona. Z ojcem nie chciało mi się rozmawiać. Niewiele mógł mi powiedzieć – nie sprawdził się ani jako ojciec, ani jako mąż. Radziłem sobie w tych rolach lepiej od niego.
Coś zaszeleściło.
– Duch matki? – zerknąłem na Renatę.
Gdy moja mama była młodą dziewczyną, zbierała zioła. Było w niej zakochanych wielu chłopaków z całej okolicy. Mieszkała sama, bo mój dziadek zginął jako partyzant na wojnie, a jej matka także wcześnie zmarła. Któregoś wieczora postanowiła wyspowiadać się ze swoich grzechów. Rano szybko się ubrała, zjadła śniadanie, a potem popędziła w stronę kościoła. I pewnie by do niego doszła, gdyby nie spotkała sąsiadki, która zaczęła wypytywać ją o to i owo, i jak to zwykle bywa między znajomymi, czas szybko zleciał.
– Jutro pójdę, na pewno – szepnęła więc moja przyszła matka. Jednak w nocy spadło tak dużo śniegu, iż ugięty pod jego ciężarem dach chaty wpierw zaczął jęczeć i zawodzić, a potem z trzaskiem runął i moją przyszłą mamę przykryła śnieżna kołdra. Wówczas jej dusza usłyszała szelest. Przestraszyła się bardzo i pewnie czmychnęłaby czym prędzej, ale była jeszcze niezdarna. Usiadła więc na ramieniu kobiety i tylko cicho jęknęła.
– Jak mi pomożesz, przywrócę ci ciało – powiedział szelest, który był całkowicie kosmaty, miał rogi na głowie i stąpał dość pokracznie.
Dusza jęknęła w odpowiedzi.
– Widzisz, jaki ze mnie mały diabełek? Nie mogę urosnąć, bo jedynie ludzki strach sprawia, że ogromnieję. Bez niego jestem tak niepozorny, że ludzie nawet nie potrafią mnie dostrzec. Jeżeli złożysz przysięgę, że mi pomożesz wzbudzić w ludziach strach, wepchnę cię znowu w ciało i będziesz żyć tak długo, aż przyjdzie starość, nad którą władzy nie posiadam.
Dusza mojej matki zgodziła się, bo bez ciała było jej jakoś nieswojo. Lubiła delikatne mrowienie, kiedy posiadając jeszcze ciało dotykała przedmiotów, zwłaszcza starych drzew. Albo to przyjemne łaskotanie w nosie, gdy wąchała aromatyczne potrawy i wywary z ziół. Dobrze znała tajemnice roślin i często korzystała z ich pomocy, chociaż ludzie tak łatwo potrafili kogoś posądzić o czary, zwłaszcza jeśli to była kobieta.
Boruta pstryknął palcami i nagle dach chaty powędrował w górę, stare belki zasklepiły się, a śnieg zsunął się po dachówkach na ziemię. Dziewczyna otworzyła oczy i początkowo bardzo się ucieszyła, potem jednak posmutniała, gdyż nie zamierzała być na usługach czarta. Długo się tym martwiła, aż w końcu zarzuciła na głowę chustkę i pobiegła do kościoła. Tym razem nie zatrzymała się przed bramą, lecz szybko weszła do środka, zatrzaskując drzwi tuż przed rozeźlonym diabłem.
– Niech mi ksiądz pomoże, bom z diabłem pakt zawarła, a przecież nie jestem złą dziewczyną… – poprosiła proboszcza. – Ot, czasami ziółka sobie warzę, ale tylko w dobrej wierze i po to, żeby innym pomagać..
Ksiądz Molga pożałował dziewczyny, bo była młoda i jeszcze dużo dobrego mogła zdziałać, a potem klasnął w dłonie i wyszeptał, że z bożą pomocą to i diabła można pokonać.
Wieczorem, kiedy kobieta kładła się spać, diabeł przysiadł na jej parapecie i zaczął tak głośno walić w okno, że musiała je otworzyć.
– Dziewczyno, coś ty u księdza robiła? Widzisz moje ręce? Skurczyły się trochę, a przecież miałaś mi pomóc urosnąć. Wrócę tutaj za tydzień. Jeżeli dalej będę mały, wówczas śmierć ze sobą przyprowadzę i kary nie unikniesz.
– Nic się nie martw. Za tydzień wszystko się zmieni – rzekła kobieta, zacierając dłonie, co diabeł wziął za dobry znak, bo był przecież mały i jeszcze niezbyt mądry. – Tymczasem jutro wieczorem idź na cmentarz, będzie pogrzeb, a ja ci pomogę żałobników wystraszyć.
Poszedł więc diabeł następnego dnia na cmentarz, a przy tym podskakiwał z radości tak bardzo, że nawet może z tego wszystkiego troszkę urósł, bo kot, który zwykle się go nie bał, teraz uciekł i zza drzewa jedynie swój łebek wystawiał. Ujrzał bies księdza w oddali i zdumiał się bardzo, gdyż ojczulek nad pustym grobem stał i coś mruczał, a zadowolony był przy tym, jakby się ulubionego gulaszu najadł. Zakradł się więc Boruta bliżej, oczy niepewnie przecierając, gdyż żałobnicy w wybornych humorach śmiali się i rozmawiali, jakby nie na pogrzebie byli, tylko na wesołej biesiadzie.
Wyskoczył na środek i zrobił groźną minę. Ludzie jednak zamiast się go przestraszyć, jeszcze bardziej zaczęli się śmiać. Diabełek podkurczył ogon, zmalał i obraził się piekielnie.
– Patrzcie, jakie małe, bezbronne diablątko! – krzyknęła dziewczyna. – Schwytajmy go, póki ma krótkie nóżki i nie potrafi szybko biegać.
Rzucili się więc żałobnicy na diabła, pojmali go i związali, a potem do trumny wrzucili, a wieko zabili gwoździami.
– Oto dzisiaj przyszło mi odprawić mszę za diabła – powiedział proboszcz i kazał spuścić trumnę na dno grobu.
Matce udało się wtedy przechytrzyć śmierć. Drugi raz już się to nie powiodło – przegrała z chorobą…
Ruszyliśmy ścieżką ku rozpadającej się bramie cmentarza. Przy wyjściu znajdował się grób księdza Jana Molgi. W powieści Ludzka rzecz Paweł Potoroczyn zrobił z niego księdza Morgę, żeby brzmiało bardziej chłopsko. Ksiądz Jan Molga uczył mnie religii w zerówce, niedługo potem zmarł.
Czy Polska była krajem, w którym mógł się pojawić Szatan albo Bóg? Interesować się nią mogły tylko małe diabełki, nie mogliśmy liczyć na rodzimych bożków, którzy wyginęli tak skutecznie, że nawet nie znaliśmy dobrze ich imion.
Zbigniew Masternak – Rocznik 1978. Prozaik, autor scenariuszy filmowych, dramaturg. Piłkarz. Pochodzi z Piórkowa, obecnie mieszka w Puławach. Studiował prawo na UMCS w Lublinie, następnie polonistykę na Uniwersytecie Wrocławskim. W 2009 r. ukończył scenariopisarstwo w Krakowskiej Szkole Scenariuszowej. Debiutował prozą w 2000 r. na łamach „Twórczości”. Pracuje nad autobiograficznym cyklem powieściowym pt. Księstwo, pomyślanym jako współczesna epopeja. Dotychczas ukazały się cztery księgi z tego cyklu: Chmurołap (2006), Niech żyje wolność (2006), Scyzoryk (2008), Nędzole (2014). Książki Masternaka przetłumaczono na wietnamski, mongolski, macedoński, ukraiński, białoruski, rosyjski, niemiecki i hiszpański.