Mamo, którym drzewem chcesz teraz być? – recenzja “Kołysanki z huraganem” – Natalia Soszyńska

Na balustradzie mojego balkonu przysiada sroka. Po co tu przyleciała, dlaczego chce ukraść słonecznik wróblom? Tak, przyznaję się, wysypałam ziarna słonecznika ptakom w maju. Zrobiłam to dla Jureczka. Jureczek ma dwa lata i siedzi ze mną w domu od prawie czterech miesięcy. Pandemia objawiła się nam jak czarna groza na letnim niebie – mój mały synek choruje przewlekle i ma odporność cieńszą niż plastikowy płaszczyk przeciwdeszczowy. Patrzę na niego, uwielbia obserwować ptaki. Jureczek przykleja nos do szyby, ciekawi go sroka. Ja przyklejam się do historii o huraganie. Już wiem, że nie zasnę, póki jej nie skończę.

Dowody na Istnienie starannie wybierają tematy reportaży, które wydają. Przypatrzmy się ostatnim tytułom serii non fiction, piszę z głowy: Nie Ma Mariusza Szczygła, Nie zdążę  Olgi Gitkiewicz, Domy bezdomne Doroty Brauntsch, 27 śmierci Toby’ego Obeda Joanny Gierak-Onoszko. 

Na stronie wydawnictwa  jest taki opis: „Seria premierowych książek reporterskich. Autorzy uznani i debiutanci. Książki polskie i tłumaczenia książek zagranicznych. O tym, co nas dziwi, co boli, czego nie rozumiemy, o czym nie mamy pojęcia, choć wydarzyło się tuż obok – lub na drugim końcu świata, na który nigdy nie dotrzemy”.

Które z pytań pasuje do książki Justyny Wicenty Kołyska z huraganem”? Czy żałoba wciąż nas dziwi, boli, czy jej nie rozumiemy, czy nie mamy o niej pojęcia, choć wydarzyła się obok? A może wydarza się codziennie w świecie, którego nie znamy? 

Żyjemy w czasach, w których poczucie straty stało się tak bliskie i powszechne, że w końcu zaczęliśmy  o nim mówić. Kolejne książki reporterskie przenoszą nas w światy intymne, dotychczas zamknięte na dopływ tlenu i obce oczy. Uczą współodczuwania, jak żadne inne przywołują naszą empatię, zakopaną w świecie, w którym wszystko można zmierzyć i wycenić, podzielić na tysięczne części sekundy. Te maleńkie i te ogromne części czasu, krótkie metraże i wielkie spektakle umierania zostają dzięki nim jakoś oswojone. 

Trudno jest napisać recenzję tej książki, bo trudno jest pisać o śmierci. Łapię się na śmieszności tego zdania. Łapię się, bo dopada mnie myśl, ile trzeba w sobie znaleźć poukładania i chęci do życia, by taką książkę napisać, kiedy świat, jaki się zna, nagle przestaje istnieć. Wyparowuje. Nie ma go. Justyna Wicenty zaczęła pisać swój dziennik po śmierci synka, Tadeusza. Dziennik był dla niej formą terapii i pracą, która miała ją wydostać na powierzchnię. W tym dzienniku jest jednak więcej osób niż Tadzik i  jego mama. Justyna Wicenty wyrusza w podróż do czasów, które były bezpieczniejsze – w przeszłość. Szuka historii swojej rodziny, ze szczególną miłością wspomina kobiety: prababcię i babcie, sybiraczki. Szuka siebie w ich historiach, wyciąga dłonie po niewidzialne liny, które dla niej plotły. Wraca w książce Justyny Wicenty echo mądrości naszych przodkiń i przodków, siła, którą przez pokolenia tworzą korzenie naszych rodzin. 

Książka jest relacją z długich godzin, tygodni i miesięcy niespania. Życia w półśnie, życia pozornego. Nie ma tam nic z wieloznacznych metafor, piętrzących się opisów cierpienia. Zdania celują, wypalają i milkną. Zostawiają po sobie połamane hektary drzew, ciszę powietrza, które nie ma gdzie się rozbijać. Jak tu:

Dwudziestego siódmego czerwca: dziesięć w skali Apgar. 

Trzynastego września: zero w skali każdej. 

Podobno dorośli stajemy się w momencie, w którym ktoś nam umrze. Spójrzcie na tę figurę: ktoś nam umrze. Perspektywa „ja” skupia na sobie ciężar zdania. Jak to możliwe? Czy jesteśmy tak wielkimi egoistami, że kiedy mówimy o czyjejś śmierci, skupiamy się na swoich uczuciach? Przecież „ja” zostaje i żyje dalej, to „ktoś” umiera, znika, odchodzi i to on powinien być tą ważniejszą osobą. 

Ale kiedy wypowiadamy to zdanie, jej już nie ma. To, co w ruchu zawsze pokonuje to, co nieruchome, rzeka będzie zawsze młodsza niż jezioro. 

Po śmierci dziecka rodzice zostają ze swoją stratą i nowym, groźnym i nieznanym życiem, z poczuciem, że od teraz świat zaczął się na serio. Jak długo zostaną w tym stanie półsnu, sieni do dorosłości jest okresem niepoliczalnym – tego nikt im nie powie. Padają jednak w Kołysce z huraganem cenne wskazówki, jak ten czas przeżyć i myślę, że to wielka wartość tego reportażu – nie tylko dla tych, którzy stracili dziecko, ale wszystkich, którzy próbują zrozumieć, dlaczego o śmierci tak trudno jest mówić. Justyna Wicenty opisuje swoje spotkania z psychiatrą, terapeutką, grupą wsparcia, rodziną. Płacze. Kocha się z mężem. Tłumaczy śmierć braciszka małej Róży. Opisuje historie innych rodziców, którzy stracili swoje dzieci. Opowiada, jak się czuje i dlaczego żałobę trzeba przyjąć i przeżyć. 

„Ukorzenia się we mnie głęboka niezgoda na bezterminowość żałoby, na nieustępliwą obecność pustki, choć to nie ja zadecyduję, kiedy wypłaszczy się wreszcie sinusoida żalu i ile jeszcze potrwa pokuta”. 

Sroka dawno odleciała, mój syn śpi. Poczucie, że jest obok. Że jest. Sprawia, że czuję się szczęśliwa, tak bardzo uprzywilejowana, wdzięczna. Zamykam książkę.

Okładkę Kołysanki z huraganem zdobi piękna rycina Dürera ze skrzydłem kraski zwyczajnej. Tak, z tej książki dowiecie się sporo o ptakach. O ich niezwykłych umiejętnościach przetrwania, o zawiłościach budowy anatomicznej. O niuansach, które wychwycić można tylko wtedy, kiedy obserwujemy je w pełnym skupieniu, zawieszeni w czasie. To piękny trop, który ciągnie się przez całą książkę: drzewa i ptaki. Ukojenie płynące z przebywania w naturze. Próba zgrania swojego wewnętrznego napięcia z miarową nieuchronnością procesów, które płyną przez świat roślin i zwierząt. 

„Gdyby Tadek urodził się jako sroka zwyczajna, miałby około pięćdziesięciu procent szans na pomyślne opuszczenie gniazda. Oboje rodzice broniliby syna przed drapieżnikami, ale na pasożyty i choroby nie mieliby wpływu. Gdyby udało się mu przetrwać podpatrywałby wiewiórki gromadzące zapasy na zimę i podkradał im jedzenie ze spiżarni. Mógłby przeżyć nawet dwadzieścia lat.”

Kołysanka z huraganem to reportaż, dziennik, miejscami literatura piękna. To podróż w otchłań, próba zmierzenia się z siłą, która potrafi powalić najstarsze drzewa. To ręce, które Cię złapią, jeśli kiedyś uderzy w Ciebie huragan. Dla mnie jest jedną z najważniejszych książek, jakie wyszły spod skrzydeł Dowodów na Istnienie. 

Kołysanka z huraganem

Autor: Justyna Wicenty

Wydawnictwo: Dowody na Istnienie

Rok wydania: 2020

Liczba stron: 310

Okładka: Twarda

ISBN: 9788365970428

 

 

Justyna Wicenty – Absolwentka historii sztuki na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Pracowała jako kierowniczka produkcji filmów animowanych, animatorka kultury i kuratorka projektów filmowych; związana z trójmiejskim Stowarzyszeniem A KuKu Sztuka, a następnie z Muzeum Emigracji w Gdyni. W ostatnich latach zajmowała się macierzyństwem.

Kołysanka z huraganem to jej debiut. Książka miała premierę 18 maja 2020 roku. 

Natalia Soszyńska – Mieszkam i pracuję w Gdańsku. Jestem creative copywriterką i dziennikarką: piszę w pracy oraz w czasie tak zwanym wolnym. Tworzę hasła reklamowe, nazwy dla marek, kampanie. Kreuję, rysuję i przenoszę pomysły na scenariusze spotów telewizyjnych, internetowych i radiówek. Robię wywiady, piszę artykuły, recenzje książek, reportaże. Nałogowo czytam. Moje przemyślenia o książkach oraz słabej jakości zdjęcia znajdziesz na Instagramie @wszystkielitery.