Zając kolorowy – Bartosz Stoczkowski

Nie chce mi się podejść do internetów. To taki stan, który nierozerwalnie wiąże się z piciem dużej ilości pożywnych alkoholi. Czerwień, piwny brąz, wódczany perłopław, jako biały Rosjanin w wersji ukraińsko-polskiej. Jest wolne i na to wolne siedzę w pokoju, zasłonięte okna, krzywy krok na prostej podłodze – jakby się nie wydawało, że jednak odwrotnie, to jednak tak, tak, tak. Pamiętaj – tak. No. Internetów nie chcę, bo tam masa ludzi chodzi w tę i tamtą; odzywają się ci, którym głupio nie odpisać; ci, za którymi się wyje po nocach – się nie odzywają; a ci, którzy się śnią, też się nie odzywają. Z drugiej strony, co to za sny? „Rurki kolorowych alkoholi”, w których się pędzi jak na rollercoasterze, wirują, aż wbiją ci się w głowę aż do kości, w momencie gdy tylko położysz się spać. Potem ćmią światełkiem ukrytym, niedopieszczonym, niejadkiem światełkiem i niosą kiepski, monotonny sen, niczym dron wprost z filmu Refna.

Wstaję więc i idę po – pamiętaj – prostej podłodze, ale krokiem krzywym. Podnoszę roletę, otwieram okno i wchodzę na swój parapet. To bardzo miłe miejsce, zwłaszcza gdy dni są ładne. Parterowy parapet starszej pani, strażniczki domowego wścibstwa. Siadam na nim i palę. Upał w mieście. Upał, o którym często piszę, starając się być schulzowski. Dzień, w którym słońce pojedynczym promieniem wypala ostatnie ślady wilgoci pomiędzy płytami chodnika; męczy liście, jak dziecko w swym nieucywilizowanym okrucieństwie smagające patykiem florę ogrodu; dusi wiatr. Na parapecie dopada mnie ciśnieniowe imadło, delikatnie biorąc skronie w swe kleszcze. Nacisk rośnie – kat(z) ma czas, by udawać przede mną czułość. Patrzę na ulicę Józefitów. Po jej przeciwnej stronie zatrzymuje się para. Ona – ładna brunetka, o ruchach kocich a oczach zielonych, staje i opiera się leniwie o kute ogrodzenie. On – średniego wzrostu, krótko przystrzyżony facet, sięga do kieszeni i nachyla się przy jej ramieniu. Przez sekundkę skacze mi do oczu srebrny zajączek z polerowanego metalu. Mężczyzna odchodzi, kobieta zostaje na miejscu. Przyglądam się bacznie i przez chwilę widzę kajdanki łączące jej nadgarstek z ogrodzeniem. Z tego wszystkiego dziwnego nabieram ochoty na wino. Gdy wracam z kuchni z napełnioną szklanką, dziewczyny już nie ma. Piję w krótkim, płytkim zamyśleniu.

Pokój trwa, a ja z nim. I głowę mam już całkiem czystą z braku internetów, interakcjów, ladaców, za to powozi mnie laudanum pustkości pokoju. Dziewczyna i chłopak wracają, i zupełnie nie tak wracają, „jakby spodziewali się, że na nich czekałem”. Siedziałem na parapecie, ale zjawiają się zupełnie niewyczekani. On znów manipuluje przy jej dłoni. Srebrny zajączek trafia mnie prosto w prawe oko. Znów ona skuta z ogrodziną kutą, a on idzie w dal na butach. Upał.

Są cyklem. Jak weekend pojawiają się w równych odstępach czasu, przeciętych wartką popłuczyną spienionego czasu. Ich kolejne wizyty to fazowy, niezmienny układ figur:

podejście;

przypięcie;

zajączek puszczony w moje ok(n)o;

ona czeka, gdy on oddala się w swój nieznany (czy tylko dla mnie?) świat „spraw”;

wraca;

rozpina kajdanki;

odchodzą razem.

Jednak ten wypalony w bezdechu letniego gorąca savoir vivre dziwaczny, to zgrzane misterium dwuosobowej sumy rozhartowuje się i przyjmuje formę ciągnistą. On znika na dłużej i coraz dłużej, gdy ona z niezmienną cierpliwością czeka na jego powrót.

Następstwo czasów. Mija lato, kromka po kromce kolejnych dni. Przez kolorowe butelki tygodni prześwieca stygnące słońce jesieni. Nie ma zajączków w moim oknie. No tak, pamiętaj, ostatnim razem ona czekała całą noc. Mężczyzna uwolnił ją dopiero rano. Od tego czasu nie wrócili pod ogrodzenie. Zastanawiam się, co ich spotkało. Czy przebrała się miarka, czy straciła cierpliwość? A może spięta kajdankami czeka na niego gdzieś pod innym oknem? W końcu jednak wraca. Wraca sama, rozgląda się niepewnie, omiata wzrokiem mur kamienicy. Patrzę na nią, trzymając w ręku kubek herbaty. Taki mój ulubiony, z szopem praczem. Dziewczyna widzi mnie w oknie. Sięga do torebki i oto wprost z jej wyciągniętej dłoni znów skacze mi w oczy wspaniały srebrny zajączek! „To zaproszenie do wspólnej gry?”, zastanawiam się przez sekundę. Widzę jednak, że ona w dłoni trzyma śliczny, małokalibrowy rewolwer. Pac! Rozlega się rozczarowująco nijakie czknięcie wystrzału, a pokryta metalowym płaszczem 6,35-milimetrowa kulka wskakuje do mojego pokoju, pozostawiając filigranową ośmiorniczkę wokół dziurki w szybie. Trafia mnie dokładnie w szew czołowo-jarzmowy, niecały centymetr od oczodołu. Fruuuu!

Kiedy wracam ze szpitala, nie mam już prawego oka. Nie mam także ulubionego kubka z szopem, gdyż stłukł się, kiedy go upuściłem. Mam za to nauczkę, żeby nie podglądać obcych.

 

Bartosz Stoczkowski