Dzikie Przyjemności to spełnienie marzeń – rozmowa z twórczyniami wrocławskiej pracowni grafiki warsztatowej – Zuzanna Majer

Po wielu, wielu innych projektach – Falanster, Galeria U, Druga Fala, czy Pracownia Sitodruku CRK – przyszła pora na dalszy, nieskrępowany rozwój. Joanna Synowiec i Dominika Łabądź stworzyły nową przestrzeń we Wrocławiu – wielomedialną pracownię grafiki warsztatowej Dzikie Przyjemności. Udało nam się porozmawiać z dziewczynami o projektach, przeszkodach i przyszłych planach, a także o tym, jakim wyzwaniem jest niszowy rynek wydawniczy i drukarski w Polsce.

 

 

Zuzanna Majer: Przedstawcie się może pokrótce. Kto jest rdzeniem wydawnictwa i pracowni, kto jest, za co odpowiedzialny. A może robicie wszystko razem?

Joanna Synowiec: Dzikie Przyjemności to spełnienie marzeń o własnej przestrzeni twórczej, w której możemy realizować indywidualne pomysły, nasze wspólne i współpracować z fascynującymi twórczyniami i twórcami.

Dominika Łabądź: Dzikie Przyjemności to pracownia i wydawnictwo (raczej z kręgu selfpublishingu), która działa od niedawna, mimo że koncepcja wydawnictwa towarzyszyła nam już dość długo i jest trochę wynikiem naszych poprzednich działań w zakresie technik graficznych. Jako artystki i kuratorki mamy za sobą i przed sobą wspólne projekty. W Dzikich Przyjemnościach działamy jako duet/tandem, więc relacja między nami jest całkowicie partnerska. Obie uczymy się na bieżąco i od siebie nawzajem, wymieniamy się doświadczeniami i pomysłami. Aktualnie działamy trochę zdalnie, w zależności od tego na co każda z nas może sobie pozwolić.

ZM: No właśnie, wiem, że obydwie macie już na koncie wiele projektów. Powiedzcie, czym zajmowałyście się wcześniej?

DŁ: Obie mamy dość spore doświadczenie w tworzeniu miejsc, pata-instytucji, które były odpowiedzią na nasze potrzeby, formą kooperacji i samoorganizowania się. Ja przez pięć lat współtworzyłam Galerię U we Wrocławiu, w międzyczasie zawiązywaliśmy inne grupy jak 69 Sekund na Ucieczkę, czy też próbowaliśmy być kolejną inkarnacją Falansteru jako Druga Fala. W kontekście Dzikich Przyjemności nie sposób pominąć Kolektywu Sitodruk CRK, który później nazwaliśmy Kolektywem Sitwa. Przez kilka lat działaliśmy przy Centrum Reanimacji Kultury we Wrocławiu, ale nasza „wyprowadzka” stamtąd spowodowana wzrostem cen przysporzyła nam dużo późniejszych perturbacji związanych z lokalem, cenami na rynku etc. Tym samym kolektyw w końcu się rozpadł. Z jednej strony było to nieuniknione. My chciałyśmy kontynuować i rozwijać pracownie i realizować tam własne pomysły.

JS: Ja tworzyłam Falanster, czyli księgarnię, galerię i kawiarnię, w której odbywało się szereg spotkań literackich, społecznych, koncertów. Falanster zrzeszał kilka ciekawych środowisk. Równolegle działałam w Stowarzyszeniu Nomada i potem w kolektywie Sitwa. Odkąd zamknęliśmy Falanster, a potem Drugą Falę marzyłam o pracowni, która będzie przestrzenią pracy twórczej, jednostkowej i też miejscem wymiany.

ZM: Czyli założenie wielomedialnej pracowni grafiki warsztatowej Dzikie Przyjemności było logiczną kontynuacją waszych poprzednich działań?

DŁ: Zdecydowałyśmy się na to chyba głównie dlatego, żeby mieć choćby namiastkę sprawczości i możliwość samostanowienia o tym, co się robi. Niewątpliwie decyzja ta jest po części wynikiem naszych poprzednich aktywności. Jako kolektyw Sitwa rzeczywiście organizowaliśmy dużo warsztatów i eventów i niewątpliwie jest to cenne doświadczenie, podobnie jak praca w grupie. Zarządzaliśmy się sami, kolektywnie. Nie będę ukrywać, że często współpraca ta kulała, bo każdy zwyczajnie ma swoje życie i mnóstwo ważnych rzeczy do zrobienia. To jest temat darmowej pracy i samowyzysku, bo powiedzmy to jasno; efektywność działań kolektywu zależy od wkładu pracy, a praca jest darmowa. Nie chciałyśmy kontynuować takiej formuły, bo wyczerpałyśmy chyba limit. W końcu dojrzałyśmy do tego, że jak się pracuje, to trzeba dostawać wynagrodzenie. Poza tym jesteśmy już w pewnym wieku i mamy na utrzymaniu rodziny. Niemniej chcemy robić to, co lubimy, realizować, problematyzować, co więcej chcemy mieć z tego dziką przyjemność. Stąd pomysł wielomedialnej pracowni, która ma szanse stworzyć platformę do realizacji projektów artystycznych i wydawniczych, ale i warsztatów, spotkań i wreszcie zleceń.

JS: Właściwie Dominika powiedziała wszystko. Dodam tylko, że to też wynik „warunków możliwości”. W pewien sposób chcąc robić to, o czym marzymy, musiałyśmy stworzyć dla siebie taką przestrzeń, gdzie to będzie możliwe. A chcąc ją mieć, musimy ją utrzymać.

ZM: Dzikie Przyjemności to też „wydawnictwo w skali mikro”, jak napisałyście na waszym FB. Niezależne wydawnictwa to nisza, chyba nie bardzo nastawiona na szybki zarobek. Ciężki kawałek chleba. Co was wyróżnia i jaki macie pomysł, żeby poradzić sobie na rynku wydawniczym?

DŁ: Jak już wcześniej wspomniałam, wydawnictwo z kręgu selfpublishingowego skupia się raczej na publikacjach autorskich, artbookach, zinach etc. Niewątpliwie techniki, których używamy, czyli druk Riso i sitodruk, stały się w ostatnim czasie modne. Jakby na to nie spojrzeć, przy jakimś wyczuciu estetycznym, posiadając wyposażoną pracownię, można osiągnąć ciekawe efekty wizualne, których nie osiągnie się w druku cyfrowym czy offsetowym. Mamy tu ogromne pole do eksperymentowania i osiągania nieoczywistych efektów. Niszowość jest swego rodzaju atutem, może być czymś ekskluzywnym. Może mieć „swoją cenę”, szczególnie że w tym przypadku jest to po prostu manualna praca, rzemiosło, a nie przemysłowa produkcja.

JS: Myślę, że w ogóle wszelkie działalności w obszarze kultury są trudne, jeśli chodzi o zarobki, ale warto próbować. Nas przede wszystkim motywuje chęć zarabiania na czymś, co jest dla nas ważne, ciekawe i rozwojowe i tak chcemy do tego podchodzić, oferując nie tylko nasze autorskie rzeczy, ale również prace innych osób, czy serię warsztatów dla dzieci i dorosłych.

ZM: Opowiedzcie trochę o technikach, które stosujecie w pracowni. Co najbardziej lubicie, a co sprawia wam trudność.

DŁ: Zajmujemy się drukiem Riso oraz sitodrukiem. Są to pokrewne techniki z tym że sitodruk jest techniką do mniejszych nakładów, za to ma większe spektrum formatów. Riso wygląda podobnie do kserokopiarki i można drukować podobnie duże nakłady, ale sam druk opiera się mniej więcej na tych zasadach co sitodruku, czyli tworzeniu matrycy i przeciskaniu przez nią farby. Są to techniki graficzne, które dają bardzo dużą możliwość precyzji, ale i błędu, który ja osobiście lubię najbardziej! Ponadto staramy się same zajmować pracą introligatorską i ona czasem sprawia trudności, bo mamy niedobory sprzętowe. Brakuje nam gilotyny z prawdziwego zdarzenia i marzy nam się nieduża szyciarka introligatorska. Niestety na te wszystkie sprzęty potrzeba dużo przestrzeni, więc tutaj też mamy ograniczenia.

JS: Błąd i perfekcja w tej pracy się przecinają i może to dawać oszałamiające rezultaty na obu polach. Braki sprzętowe trochę utrudniają ambitne plany, ale też dają szansę na kreatywność z naszej strony oraz nieoczywiste kooperacje np. z innymi wspaniałymi pracowniami. W taki sposób docięłyśmy jedną publikację, którą robiłyśmy w ramach warsztatów. Poszłyśmy do zaprzyjaźnionej pracowni letter press… i nie tylko udostępniono nam gilotynę, ale również czas i możliwość wymiany informacji.

ZM: Czy według was rośnie zainteresowanie tego typu technikami druku?
DŁ: Zdecydowanie rośnie. Zarówno wśród wytwórców i wytwórczyń, jak i odbiorców, klientów i sympatyków. Ostatnio spotkałam sporo osób, które przebranżawiają się i zaczynają zajmować się grafiką warsztatową. Nie tylko sitodrukiem, który jest bardzo popularny, bo jakby ktoś bardzo chciał, to jest w stanie zbudować pracownie sita niskim nakładem nawet w domu. Coraz bardziej popularne stają się techniki letter press, techniki introligatorskie i inne manualne techniki graficzne. Jeśli natomiast chodzi o Riso, wciąż jest to rzadkość. W Polsce jest raptem kilka pracowni drukujących w tej technice, znacznie popularniejsze jest to na zachodzie. Zresztą jest bardzo fajna strona internetowa skupiająca społeczność Risomaniaków, na której można znaleźć informacje techniczne, najważniejsze pracownie na całym świecie i najważniejsze targi selfpublishingowe na całym świecie.
JS: Z jednej strony coraz więcej osób zajmuje się wszelako pojętym rzemiosłem, z drugiej wiadomo, że to jednak nisza i z niej nie wyjdzie, bo po prostu dużo nas na tym świecie. Popularność tego typu przedsięwzięć wiąże się z ich unikatowością nie tylko w projekcie, ale również w rodzaju powielania, co też pokazuje, że w większości przypadków przemawia to do wtajemniczonych i dość wrażliwych estetycznie. Nam jednak też chodzi o to, żeby właśnie dzięki warsztatom pokazywać, jaką ta praca ma wartość.

 


ZM: Trochę o wspólnocie. Z kim współpracujecie, z kim się koleżankujecie, kto was inspiruje? Macie dużo takich wzorów/przyjaźni z kraju i ze świata?

DŁ: Jako Dzikie Przyjemności nie wytworzyłyśmy jeszcze szerokiej sieci, bo jak już wcześniej wspomniałam, działamy od niedawna. Do tej pory jako DP wydałyśmy dopiero dwie pozycje, które są bardziej zinami. Brawo Girls, które przygotowały dziewczyny z kolektywu Kariatyda oraz Śpiewnik zespołu Przepych, który jest bogato ilustrowany kolażami zrealizowanymi przez grupę zaprzyjaźnionych osób. Ten drugi projekt koordynowała Ewa Głowacka, która jest autorką naszego wspaniałego logo. Również dzięki Ewie Głowackiej nasze ziny znalazły się w kolekcji największej biblioteki zinów ZINDEPO w Arnhem w Holandii. Aktualnie współpracujemy też z Wykwitem i przygotowujemy album po wystawie Prace Domowe, która odbyła się tam w czerwcu tego roku, której jestem współgospodynią (odpowiednik kuratorki). Jeśli chodzi o inne pracownie, to od dawna znamy się z Kwiaciarnią Grafii czy Oficyną Peryferie, które po części są dla nas koleżeńską inspiracją, ale zmierzamy jednak (chyba jak każdy) własną, niezbadaną drogą. Zdarzyło nam się brać udział w Drukuj Zin Fest i droga wszelkich targów selfpublishingowych jest dla nas zdecydowanie atrakcyjnym kierunkiem, również dla sieciowania się. Niemniej nie wyrywamy się za bardzo, chcemy przygotować jeszcze trochę publikacji. Znamy mnóstwo ciekawych pracowni/wydawnictw zza zachodniej granicy, ale nie miałyśmy jeszcze okazji ich odwiedzić osobiście. Może w przyszłym roku uda się jakaś wycieczka.

ZM: Tego lata brałyście też udział w wielu wydarzeniach. Odbyło się sporo warsztatów, odwiedzałyście festiwale. Miał miejsce także warsztat sitodruku w plenerze. Możecie opowiedzieć, co to były za inicjatywy?

DŁ: W zasadzie ten rok zaczęłyśmy gościnnymi warsztatami tworzenia zinów i druku na Riso. Warsztaty odbyły się we współpracy z Panato Sito w ich przestrzeni. W tym czasie nie miałyśmy jeszcze własnej pracowni. Warsztaty były odpłatne, ale za każdym razem udział brały w nich bardzo interesujące osoby, a efekty były zaskakujące nawet dla nas. Jak już wcześniej wspomniałam, wydałyśmy zina Kolektywu Kariatyda i zespołu Przepych, a tworzenie tych zinów również miało formę warsztatową. Nie były to po prostu zlecenia. Ponadto brałyśmy udział w imprezach plenerowych takich jak Pikniku na Welodromie, który odbył się w ramach Bike Days Festiwalu Filmów Rowerowych oraz prowadziłyśmy warsztaty dla dzieci w trakcie Festiwalu Mama Gathering. Tego typu propozycje są dość częste w sezonie letnim, bo zwyczajnie jest to sezon festiwalowy i ludzie szukają atrakcji. Odnajduję w tym jakąś przyjemność, bo spotkania plenerowe często są przyjemnie, choć nie ukrywam, że drukowanie poza pracownią, gdzie wszystko ma się pod ręką, jest karkołomne i bardziej wymagające. Traktujemy je też po części promocyjnie, a po części zarobkowo.

JS: Ja rozpoczęłam ten rok warsztatami z Dominiką, ale od kwietnia przyglądam się temu z pewnej odległości, bo stałam się mamą i bardzo ograniczyłam swój czas roboczy. Mam jednak chęć, choćby z wielkiej ciekawości, by w kilku kolejnych działaniach wziąć czynny udział.

ZM: No właśnie, chciałam o to też zapytać: Jesteście obie młodymi mamami. Jak radzicie sobie z dzieleniem obowiązków pomiędzy rodzinę a wymagającą mnóstwa czasu rozkręcającą się pracownię? Zabieracie potomstwo do warsztatu?

DŁ: Tak, jesteśmy obie mamami. Ja już z ponad trzyletnim stażem i nie ukrywam, że początki były bardzo trudne. Udawało mi się w ograniczonym stopniu realizować projekty, ale bez porównania mniej efektywnie. Myślę, że czasem nie ma co się szarpać, jeśli się nie ma „noża na gardle”. Tak naprawdę dopiero od tego roku mogłam poświęcić się pracy, bo Franka chodzi już do przedszkola, a mi udało się uzyskać stypendium, dzięki któremu spokojnie mogę pracować i rozwijać pracownie. Na razie nie zabieramy specjalnie dzieci do pracowni, bo nie jest to przestrzeń przyjazna maluchom. Chciałybyśmy ją przearanżować, ale trochę brakuje tu miejsca na to. Może uda się to w najbliższej przyszłości.

JS: Ja jestem dopiero od pięciu miesięcy mamą i w związku z tym znajduje się w punkcie, w którym mało mogę sobie pozwolić na rozbuchane projekty. Czuję jednak, że po pierwsze jest to mój ważny czas z Brunem, a po drugie to nie tak, że tylko myślę o dziecku i macierzyństwie, mam wiele inspiracji i chęci do realizacji, więc „co się odwlecze, to nie uciecze”. Mam też spore wsparcie od Dominiki i dzięki temu nie czuję, że wylądowałam całkiem na peryferiach. A raczej pomimo tego, że jednak troszkę tam jestem, ona mnie wciąga do centrum.

ZM: Nad czym teraz pracujecie? Co planujecie? Czego odbiorcy i odbiorczynie waszych projektów mogą się w najbliższym czasie spodziewać z waszej strony?

JS: W planach jest współpraca z fotografem Kazikiem Ździebło, z którym chcemy wydać fotoalbum na Riso z Czarnobyla. Mamy wiele pomysłów na nowe współprace i nadzieję, że w ten sposób stworzymy długą listę zaprzyjaźnionych artystek, artystów i pracowni.

DŁ: Jak już wcześniej wspomniałam razem z Karoliną Balcer, Katarzyną Frankowską i Iwoną Ogrodzką pracujemy nad publikacją po wystawie „Prace Domowe”, której jesteśmy autorkami. W dalszej perspektywie planujemy zapoczątkowanie serii wydawniczej dotyczącej projektu Archiwum Społecznego, który otwarłyśmy wystawą „Część wspólna – archiwum społeczne” w Studio BWA we Wrocławiu w 2016 roku. Chcemy też współpracować z artystami i artystkami, amatorami i amatorkami, pasjonatami i pasjonatkami. W planie są własne autorskie publikacje. Osobiście aktualnie pracuję nad projektem w ramach stypendium Ministerialnego, którego częścią będzie publikacja wydana właśnie w Dzikich Przyjemnościach. Pracuję również nad doktoratem z zakresu sztuk wizualnych, więc nie omieszkam wykorzystać zaplecza, które posiadamy. Ponadto przed nami na pewno seria warsztatów zimowych, na które zapraszamy serdecznie.

ZM: Jaki był najbardziej wymagający projekt, przy którym dotychczas pracowałyście? Co sprawiło wam największą trudność?

DŁ: Dla mnie najbardziej wymagającym projektem z zakresu selfpublishingu była moja pierwsza praca z książką, czyli Ubytek. W ogóle cały projekt Ubytek był dla mnie mocnym przepracowywaniem na wielu poziomach pięcioletniego doświadczenia pracy przy prowadzeniu oddolnej Galerii U. Pomyślenie tego w formie książki było dla mnie dużym wyzwaniem. Na szczęście nie byłam w tym sama i razem z Asią i z innymi osobami, które współtworzyły publikację, pisząc teksty, tłumacząc czy robiąc korekty, daliśmy radę. Było to dla mnie całkiem nowe doświadczenie. Poza tym wymyśliłam, że niemal w połowie publikacja drukowana będzie w technice sitodruku, bo nie miałyśmy jeszcze Riso. Byłam wtedy w szóstym miesiącu ciąży i przez dwa tygodnie drukowałam tę publikację. Tak więc niewątpliwie był to najbardziej wymagający dla mnie projekt na wielu poziomach wydawniczych i nie tylko.

JS: Ubytek był także dla mnie wyzwaniem na wielu płaszczyznach i bardzo się z niego cieszę. Dla mnie osobiście ważna i trudna w realizacji była publikacją, którą wykonałam w ramach stypendium w Iranie. Tworząc ją, borykałam się z wieloma problemami komunikacyjnymi. Nie tylko językowymi, ale od nich zaczął się pomysł, że skoro nie mogę się porozumieć, to muszę wziąć wszystko w swoje ręce i przygotować ją tak, jak warunki mi pozwalają. Udało mi się w ten sposób wyjść poza schemat galerii i odwiedzić kilka miejsc usługowych, w których próbowałam dostać, a to igłę od szewca, a to nitkę ze sklepu z materiałami i nićmi, czy papier z różnych przypadkowych źródeł. Zaprojektowałam i złożyłam coś nieskończonego, do czego dopisywali się inni odwiedzający galerię, zaprzyjaźnieni ludzie. Publikacja powstała w jednym egzemplarzu i została w Iranie, ale dla mnie ten temat i ta praca jest nadal bardzo żywa i inspiruje mnie do kolejnej publikacji, więc mam wrażenie, że to, co największe jest jeszcze przede mną i bardzo mnie to cieszy w obecnej chwili.

ZM: No i na koniec musimy się koniecznie dowiedzieć, skąd się wzięła nazwa Dzikie Przyjemności

DŁ: To wszystko dzięki wspaniałym dziewczynom z Kolektywu Kariatyda. Prowadząc z nimi warsztaty na początku tego roku, nie miałyśmy jeszcze nazwy. Dla rozrywki zrobiłyśmy burzę mózgów w trakcie warsztatów na podstawie tego, jak określamy charakter naszych działań. Nie było łatwo i już chciałyśmy się poddać, ale dzięki zawziętości dziewczyn w końcu padła ta nazwa i to było to!
JS: To jest to.

ZM: Dzięki wielkie!