METRYCZNA PENTAPODIA Z HIPERKATALEKSĄ
Nocnych latarń strumień drążący ulice
rzucany nam pod nogi jak czerwony dywan,
niesiemy całe miasta w ogromnej lektyce,
a księżyc w kolor mostów cudownie opływa.
Z budynków wychyleni mieszkańcy wołają:
„Zostawcie nas na miejscu przebrzydłe olbrzymy!”
Kołyski w ich domach do rytmu stukają,
do rytmu – co go nasze kroki wytańczyły.
Kobiety łowią z okien kochanki dla mężów,
mężowie raz ostatni grzebią łóżka ślubne.
Patrzy na to znudzony, półprzytomny księżyc,
w Kosmosie już od wieków stosunki są wspólne.
Po plecach nam przechodzi rocznicowy pochód,
najciężej – trzeba przyznać – będzie pewnie znieść go.
Te wszystkie flagi ważą tyle co samochód,
a i sam orzełek tuczony był przednio.
Ojcowie – stara gwardia – nie żadna straż przednia,
przy kołyskach coś bredzą o patriarchacie.
A córcia z kolebusi woła już niejedna:
nie ryccie i zgódźcie się, jeśli nas kochacie!
Bo kiedy nowe treści zabrzmią w starym słowie
to ludzie zaczną wierzyć poetom i wierszom,
szczególnie tym najprostszym, klasycznym w budowie,
metrycznym pentapodiom z hiperkataleksą.
SPACER ALBO CIOCIA
Idę. Omijam urny. Przynajmniej się staram
omijać listy wyborcze, plakaty.
Cofam się przed drugą turą,
w sondażach doceniam kolory słupków bardziej niż
długość.
Komentuję wybór czcionki, krój cyfr
(i po cichu wspieram aktywistów).
Idę. Czołowe zderzenie z maratonem kandydatów
twarzą w twarz bez nadstawiania policzków,
klepanie po pupie też nie wchodzi w grę
przynajmniej dopóki nie zalegalizują.
Idę dalej. Ulica Mazowiecka.
Nachodzi mnie wspomnienie o grubej kresce
i dosięga cień transformacji. Przyśpieszam,
w cieniu ukryte światełko lustracji. Przeglądam
wyciągnięte spod albumu rodzinnego papiery;
dokumenty ojca, dokumenty matki. Sprawdzam,
czy czasem nie współpracowali.
(Medale dziadka spaliliśmy jak kuzyn szedł na historię,
jeszcze by je potem zaniósł przed oblicze IPN-u).
W barze mlecznym, który mijam, kuroniówka.
Tak splata się stare z nowym
(a może to i lepiej, że poszedł w gotowanie?)
Dochodzę do skrzyżowania. Tu zaczyna się odwieczny dylemat:
Where to go, my God? Na marsz w obronie lokatorów,
czy marsz w obronie ojczyzny?
„Houston, mamy problem”
Dwa pochody,
a mnie goni elastyczny czas pracy.
Z drugiego pochodu przecedza się twarz cioci,
która na ostatnich imieninach powiedziała mi:
„Masz już tyle lat, powinieneś pomyśleć o dziecku”.
Odpowiedziałem wtedy: no to chodź.
Teraz ona zdaje się mówić: „Chodź ze mną
zmówimy różaniec za Polskę”.
A ja poznaję w jej wargach słodycz rozchylenia
i wewnętrzną wilgotność jakby mówiły:
„Jestem twoja, bierz mnie tutaj,
w asyście sztandarów”.
Mundek Koterba (ur. 1992 w Krakowie) – sowizdrzał, członek buńczucznej kooperatywy twórczej transfuturystów, w której zajmuje się przede wszystkim wytwarzaniem prozy i utworów lirycznych. Niezbyt znany i niełatwy do zidentyfikowania, a to wszystko przez płynną tożsamość. Często mylony z innym twórcą kooperatywy – Narcyzą Beneluks.
Prace graficzne: Apla B.