Pozwolisz, że na początek zacytuję fragment twojej książki: „Portierem w Serpent Huilé był obwieszony złotem gruby Budda. Wyciągał marynowane jajka z ogromnego słoika i oglądał z każdej strony, by następnie wsadzić je sobie do ust w całości. Potem wycierał zabrudzone solanką palce o włosy zniewieściałego chłopca, który spał u jego stóp niczym piesek salonowy przy kominku” – moją pierwsza myślą po przeczytaniu tego fragmentu było: „Jak ktoś, dla kogo polski nie jest pierwszym językiem był w stanie produkować takie zgrabne zdania?”. Jak ci się to udało?
Zaznaczę od razu, że, po pierwsze, to jest bardzo zawiły cytat. Jest taki moment w Satyriconie Petroniusza – podczas bankietu gospodarz ma zmoczone palce. Chcąc je osuszyć, wyciera się o stojącego obok sługę – to znak takiego niemoralnego luksusu, takiej degradacji. Po drugie, ten Budda jest pożyczony od Jasińskiego, którego tłumaczyłem pisząc tę książkę. W jednej ze scen w„Palę Paryż” ten biedny Pierre idzie do burdelu, w którym właśnie taki Budda siedzi przy drzwiach.
Wracając do pytania, właśnie z tego powodu zrezygnowałem w pewnym momencie z tłumaczenia własnej książki. Pierwotnie napisałem ją po angielsku, potem zaproponowano mi tłumaczenie, co, jak się szybko okazało, było niemożliwe, szczególnie, że wydawnictwo dało mi na to tylko sześć miesięcy. Przełożyłem więc jakieś czterdzieści stron, po czym zdałem sobie sprawę, że tylko robię sobie krzywdę. Gdybym miał to robić, tak jakbym chciał, zajęłoby mi to najprawdopodobniej dwa lata. Tak naprawdę jedynym rozwiązaniem było napisać tę książkę od nowa, po polsku, nie zwracając uwagi na anglojęzyczną wersję, bo tłumacząc chciałem cały czas napisać po polsku to, co wcześniej napisałem po angielsku. W efekcie rodziły się jakie dziwne, nieciekawe kalki językowe. Wydawnictwo zatrudniło więc Bartka Woźniaka, który tak naprawdę stworzył pierwotną wersję [polską]. Potem wspólnie dyskutowaliśmy o rozwoju tej książki. Więc, tak, prawda, sam nie byłbym w stanie napisać tego po polsku tak, jak bym chciał.
Czyli ta książka była kolaboracją?
Pierwotne tłumaczenie jest Bartka i zasadnicza praca też jest jego. Ja byłem tam jako współpracownik przy tym tłumaczeniu.
To ciekawe, bo książka jest reklamowana jako twoja „pierwsza książka napisana po polsku”…
Nieee… Oni [wydawnictwo] bardzo chcieli na tym skorzystać, bo ja tłumaczę książki z polskiego na angielski. Uznali, że to niecodzienna sytuacja, że ktoś kto mieszka tutaj jest w stanie pracować nad tłumaczeniem. Wydaje mi się, że główny redaktor Ha!artu tak naprawdę chciał, aby to była taka krzywa polszczyzna, nawet bardziej, niż to co, koniec końców, wyszło. Mieliśmy nawet jedną taką awanturę redaktorską, w której na szczęście popierali mnie Sowiński i Woźniak, którzy jednak przekonywali go, że to nie jest do końca książka tego typu. Tak naprawdę, jeśli Nie to/Nie tamto ma jakąś zaletę, to jest między innymi użycie bardzo specyficznego języka, który opiera się na mieszaniu różnych stylów, idiomów. Bywa, że język biblijny miesza się z żargonem prawnym; że sposób wyrazu poszczególnych postaci jest świadomie konstruowany tak, aby trudno było go zapisać, co widać na przykładzie pierwszego bohatera książki. W wersji oryginalnej są więc pewne rzeczy, które, nawet gdybym mieszkał tu jeszcze 15 lat, nie do końca byłbym pewien, czy nie robię z siebie durnia starając się oddać je dokładnie tak, jak bym chciał.
Na ile więc uważasz, że w tłumaczeniu udało się oddać twój pierwotny zamysł?
Jestem pełen podziwu dla pracy Bartka. Myślę, że nasza współpraca była bardzo przyjemna, to znaczy on zawsze starał się zachować to, co ja koniecznie chciałem w tej książce zawrzeć. Mieliśmy bardzo mało czasu, ale rezultat nie mógł być lepszy.
Wasza współpraca jest w sumie niezwykła. Nie myślałeś o tym, żeby książkę oddać do tłumaczenia osobie całkowicie z zewnątrz i przekonać się, jak wyglądałoby jej tłumaczenie bez twojego udziału?
Tak, byłoby to ciekawe, chociaż kto ma czas na kolejne tłumaczenia? [śmiech]. Jak zaznaczyłem chwilę temu komentując przytoczony przez ciebie fragment, książka jest bardzo aluzyjna. Mój sposób wprowadzania aluzji jest taki „na ukos”, bardzo niebezpośredni. Więc nawet zdając sobie sprawę, że jest tam jakaś aluzja, tłumaczenie jej jest czasami karkołomne. Te aluzje również mają być tak dyskretne, żeby być prawie niewidzialnymi. Tak więc to wszystko prawdopodobnie zatraciłoby się, gdyby tłumaczenie wykonywał ktoś, bez konsultacji ze mną.
W tłumaczeniu chyba zawsze coś się traci…
Tak…
Co jest więc dla ciebie w tłumaczeniu najważniejsze? Na jakie kompromisy byłbyś w stanie pójść, jako autor, pisarz, udzielając pozwolenia na tłumaczenie swojej książki?
Tak naprawdę jedyny taki „gruby” kompromis na jaki pozwoliłem, to była kwestia interpunkcji. Wydaje się to sprawą bardzo błahą, ale pierwotnie książkę napisałem nie stosując cudzysłowów, myślników, bez zaznaczania kiedy ktoś mówi. Interpunkcja była tam, powiedziałbym, bardzo ekscentryczna. Redaktor zdecydował jednak, że skoro książka ma być częścią serii, musi być spójna z innymi publikacjami. Więc to był taki kompromis, który ma jakiś wpływ na efekt finalny, ale może nie taki wielki.
Poza tym najważniejsze w przypadku [jakiejkolwiek książki] jest to, żeby posiadała swój rytm. Jeśli podzielić książki według języka jakim się posługują, na „malarskie” i „muzyczne”, to ja wolę te muzyczne: Becketta, Gombrowicza. Ich twórczość opiera się przede wszystkim na rytmie, a nie pięknych opisach krajobrazów, jak u Prousta, który jest bardzo malarski. Oczywiście, w każdym języku rytm jest inny. Polski ma bardzo efektowny rytm. Na przykład polska poezja, tak mi się zawsze wydawało, ma taki marszowy rytm, bardzo regularny bo sylaby układają się regularnie. Na przykład Tuwim jest taki padompadompado [autor imituje rytm]. Więc tłumacząc trzeba tak naprawdę znaleźć zupełnie inny rytm, a dokonanie tego nie jest takie znowu proste.
Melodia języka to jedno. Drugie to forma. Skąd pomysł na nietypowy układ twojej książki? Nie bałeś się, że czytelnik się „zgubi”?
Może się trochę zgubić, jak najbardziej. Formę zapożyczyłem od Kirkegaarda – Albo/albo, której pierwsza część jest fragmentaryczna, a druga to jednoosobowy monolog. Jeśli chodzi o pierwszą część Nie to/Nie tamto, zamysł by taki, żeby te różne fragmenty były połączone przez sugestie, które miały pełnić funkcję czegoś w rodzaju tematu muzycznego. Na przykład, że na końcu albo na początku drugiego fragmentu wspominam o jakimś procesie, bohaterowie mają imiona, nawiązujące brzmieniem do nazwy tego procesu, który ma ostatecznie miejsce w trzecim fragmencie. Na początku tak właśnie starałem się konstruować książkę, ale w miarę jak pisałem, zaczęły się wytwarzać bardziej literalne połączenia. Zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę ci wszyscy bohaterowie radzą sobie z tym samym problemem, porażką tak zwanych „świeckich przyjemności”, co, tak naprawdę dotyczy nas wszystkich. Kiedy nareszcie stają się osiągalne, to przed bohaterami pojawiają się takie „czarne drzwi” – symbol pustki, która tak naprawdę kryje się za naszymi aspiracjami.
Kim oni właściwe są, ci twoi bohaterowie? Skąd ich wziąłeś?
Są… nikim. Być może maja jakieś pojedyncze moje właściwości… Mój ojciec jest hipnotyzerem i psychologiem i zawsze szuka siebie w książkach. Dzięki Bogu, Nie to/Nie tamto jest po polsku więc na szczęście nie przeczyta o zamordowanym przez zapaśnika pod koniec książki, psychologu … [śmiech] Moje postaci generalnie nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Bardzo lubię książki Victora Serge’a albo Alexandra Wata, przez to, że oni mają niesamowitą zdolność tworzenia postaci, z których każda, niezależnie od tego, jaką rolę pełnią w opowieści, ma w sobie jakieś wewnętrzne życie. W ich podejściu do pisania jest jakiś taki głęboki humanizm. Dlatego też, mimo że problemy moich bohaterów są trochę karykaturalne, od czasu do czasu nawet groteskowe, strasznie nie chciałem robić z nich samych karykatur. Chciałbym, aby czytelnik miał szansę rozpoznać w niektórych z nich siebie…
A jeśli chodzi o miejsce? Twoja książka wydaje się być osadzona w rzeczywistości uniwersalnej, pozbawionej jakichś charakterystycznych cech.
Nie jestem w stanie pisać o konkretnym miejscu, albo o takim, w którym aktualnie jestem. Najwygodniej się czuję, kiedy moja proza mieści się „nigdzie”. Może to kwestia „kompleksu kanadyjskiego”…? Byłem kiedyś na konferencji kanadyjskich pisarzy, gdzie wszyscy narzekali, że jest tak mało kanadyjskich książek, które dzieją się w Kanadzie. Wydaje się, że wszyscy chcą na siłę uciekać z tego miejsca, które, prawdę mówiąc, nie jest za bardzo „przydatne” dla prozy… Nie ma w nim nic specyficznego – Kanada może być „wszędzie”. Na przykład moje miasto, Vancouver, często służy jako plenery hollywoodzkich produkcji, bo równie dobrze mogłoby „być” Chicago, Nowym Jorkiem, Los Angeles… To jest takie miejsce, które jest wszędzie.
Z drugiej strony, to powinno również generować potencjał do pisania o wszystkim.
Można by tak pomyśleć, ale to raczej optymistyczne podejście. Wydaje mi się jednak, że niewiele zostało przez Vancouver wygenerowane. Cierpimy na taki trochę syndrom szwajcarski – ludzie są tak przytłoczeni przez naturę, taką piękną i taką wszędobylską, że czują się porównaniu z tymi górami jak jakieś krasnoludki.
Rozumiem więc, że do Polski przyjechałeś więc w poszukiwaniu inspiracji? [śmiech]
Niekoniecznie. Miałem 24 lata i nagle zacząłem czytać bardzo dużo polskiej literatury w tłumaczeniu bo pracowałem w antykwariacie, gdzie praktycznie nie było klientów. Mieliśmy tam adapter, więc słuchałem płyt Pendereckiego i Lutosławskiego i czytałem Witkacego, Schultza, Gombrowicza w przekładzie. W pewnym momencie tłumaczenia się skończyły. Bardzo chciałem uciekać z Kanady, bo tam każdy planował robić coś pragmatycznego. Chyba niewiele osób wyobrażało sobie, że wyjedzie do Polski i zostanie tłumaczami literackimi, a więc ja wziąłem ten ciężar na siebie.
To bardzo chwalebne. Czy znając już polski na tyle dobrze, żeby czytać wersje oryginalne, wracasz jeszcze do tych książek, które poznałeś wtedy w antykwariacie?
Tak, to jest bardzo przyjemne. Nie bardzo jestem w stanie czytać dużo Witkacego, ale poza tym Gombrowicz, Schulz się bronią. Są pewne rzeczy, co do których będę miał sentyment przez całe życie.
W Vancouver te książki były w ogóle niedostępne. Musiałby przeczesywać wszystkie antykwariaty przez sześć miesięcy aby znaleźć Ferdydurke w tłumaczeniu. Miałem naprawdę wrażenie, że jestem jedyną osobą na planecie, która te książki czyta, nie miałem z kim o nich rozmawiać, ale to było bardzo ekscytujące doświadczenie.
Miałeś taką myśl, żeby samemu zabrać się za ponowne przekładanie naszych polskich klasyków, Gombrowicza na przykład?
Gombrowicz już jest w nowej wersji, był przetłumaczony z francuskiego w latach 70. Danuta Borchardt zrobiła cały katalog nowych przekładów. Oczywiście, to by było przyjemne, ale ja mam co robić. Poza tym mam do takich tłumaczeń osobiste podejście. Wydaje mi się, że wybór książek do przekładu powinien podlegać swego rodzaju głosowaniu, aby z ogólnego obrazu nie umykała twórczość, na ogół traktowana jako drugorzędna czy peryferyjna… Każdy przekład, to jest tak naprawdę głos, że dana książka jest w literaturze ważna, przez co i ludzie traktują ją raczej poważnie, bo gdyby było inaczej po co ktoś tłumaczyłby ją na angielski? Dostępne tłumaczenia tworzą angielską wizję polskiej literatury. W tej wizji mieści się teraz również Jasieński, z czego bardzo się cieszę, bo uważam go za pisarza światowego formatu, który, nawet w Polsce, jest traktowany trochę z przymrużeniem oka. Wolę więc odnajdywać taką „prawdę” w nieznanych utworach, niż dawać kolejne potwierdzenie geniuszu uznanych autorów, tworzyć kolejne tłumaczenie Miłosza – taka praca mnie nie interesuje.
Po wydaniu autorskiej książki chcesz skupić się na pisaniu czy jednak zostajesz przy tłumaczeniach?
To i to! Z wydawnictwem z którym współpracuję mam już listę rzeczy, które zajmować mnie będą prawdopodobnie przez następne 10 lat. Jeśli chodzi o pisanie, to na pewno będę pisał cały czas, z tym że piszę bardzo powoli, a więc w przyszłym roku na pewno nie wyjdzie Nie to/ Nie tamto – tom 2 [śmiech]. Może za jakieś trzy, cztery lata, chociaż mam już jakieś opowiadania, które zbierają się w pewną całość…
Co jest trudniejsze: pisanie czy tłumaczenie?
Myślę, że czasy [w których żyjemy] to jest jedyny okres w historii, w którym pisanie i tłumaczenie nie są traktowane jako współrzędne działalności. W poprzednich epokach ci, którzy tłumaczyli, również pisali – to był bardzo miły dialog, porozumienie między dyscyplinami. W naszych czasach mamy do czynienia z podziałem na zawodowych pisarzy i tłumaczy – każdy z nich robi własne rzeczy, raczej nie współpracują. Ja raczej patrzę na to jak Szostakowicz, który kiedyś mówił, że kiedy nie ma już siły komponować, to zaczyna robić transkrypcje jakichś innych melodii, aby odpocząć, ale w twórczy sposób. Tłumaczenie działa na mnie w ten sam sposób – w pewnym sensie przepisując można jednocześnie coś pisać, ale bez takiego wysiłku, który jest potrzebny przy tworzeniu.
>>>>>>
Rozmawiała Karolina Pałys