Jest prowincja, która jest ładna, apetyczna i fotogeniczna. Jednak jest i taka, która jest biedna, smutna i koniec. Wiąże się to ze statusem finansowym, bo bieda nie uszlachetnia, chociaż czasem się słyszy takie określenie. Za dużo ubóstwa wiedziałem, żeby tak powiedzieć. Bieda odziera z godności. Widziałem straszną biedę, widziałem głodujących ludzi i tam nie ma nic szlachetnego – mówi Jacek Hugo-Bader o prowincji w rozmowie z PROwincją.
fot. Jacek Hugo-Bader *
Jestem z prowincji, bo jestem z Sochaczewa. Do Warszawy trafiłem w pierwszej klasie podstawówki. I jak się mnie ktoś pyta, to mówię, że jestem warszawiakiem, bo w zasadzie wsiąkłem w to miasto. Mentalnie czuję się mieszkańcem Warszawy, Kongresówki.
Kiedyś taka stara szamanka mi mówiła, że człowiek rodzi się już z zaprogramowaną przestrzenią, nie bardzo zrozumiałem, co miała na myśli, ale na szczęście rozwinęła to. Chodziło jej o przestrzeń, w której się ktoś urodził. Nie wolno jej radykalnie pomniejszać ani zwiększać. Jak się urodziłeś na otwartej przestrzeni, w stepie, to tak powinieneś mieszkać. A jak się urodziłeś w tajdze, to gdzieś tam sobie bądź. Podobnie jest z małymi miasteczkami – mieszkaj tam jak się tam urodziłeś, bo inaczej będziesz się źle czuł.
Chris Niedenthal opowiadał mi pewną historię. Urodził się w Londynie. Powiedział kiedyś sam do siebie: „Kurwa! Nie jestem londyńczykiem!”(a w tej historii trzeba wiedzieć, że Chris nigdy nie przeklina. On jest takim londyńczykiem, arystokratą). Powiedział mi też, że mentalnie jest warszawiakiem. Pół życia tutaj spędził, chociaż studia to już w Londynie robił. Dopiero, jak po latach nauki wrócił do Polski, stwierdził, że tutaj jest jego miejsce, przestrzeń, miasto, co potwierdza słowa tej szamanki – on jest stąd, jego najbliżsi pochodzili z Warszawy. W zasadzie powinien zawsze mieszkać w tym mieście. Tylko przez zawiłość polskich losów znalazł się na obczyźnie, bo jego rodzice w 1939 roku wyemigrowali do Anglii.
Jak ja się znajdę w małym miasteczku, to mówię: „Jak tu fajnie!”. W kwadrans mogę się tego miejsca nauczyć. I to uwielbiam. Zazwyczaj w takich miejscowościach jest ryneczek i cztery ulice w różne strony. I to wszystko jest moje. Bardzo dużo po prowincji jeżdżę i mnóstwo tych małych przestrzeni poznaję, ciągnie mnie do nich, świetnie się w nich czuję, z tym, że równie dobrze czuję się w Warszawie.
Prowincja ma dla mnie wymiar przestrzenny i mentalny
Jestem człowiekiem, który trafił z prowincji do miasta. I wcale nie mam takiego poczucia, że przyjechałem z prowincji. W stolicy na „prowincjonalność” częściej mówimy „wiocha”. Wiadomo, o co chodzi, więc w tym sensie się takiego określenia używa. Ja również go używam, zwłaszcza, jak widzę, kiedy ktoś głupio zaparkował i stanął swoim samochodem na miejscu dla niepełnosprawnych. Wtedy mówię: „No, kurwa, wiocha!”. Później przeganiam, ale tylko u siebie pod robotą, bo jak widzę, że ktoś tak staje, to już mam gotowy tekst: „No stary, przyjdzie Ewka Milewicz i nie będzie miała gdzie stanąć. Będzie musiała z końca ulicy zasuwać na kulach albo na wózku, bo ty stanąłeś tutaj, jak ten hamulec.”
Znam mnóstwo ludzi, którzy mieszkają na wsi i z „wiochą”, jako obelgą, nie mają nic wspólnego. Są fantastycznymi, mądrymi ludźmi, których uwielbiam.
Jest prowincja, która jest ładna, apetyczna i fotogeniczna. Jednak jest i taka, która jest biedna, smutna i koniec
Wiąże się to ze statusem finansowym, bo bieda nie uszlachetnia, chociaż czasem się słyszy takie określenie. Za dużo ubóstwa wiedziałem, żeby tak powiedzieć. Bieda odziera z godności. Widziałem straszną biedę, widziałem głodujących ludzi i tam nie ma nic szlachetnego.
Prowincja przeważnie jest moim kierunkiem, ze względu na przestrzeń, o której wspominałem. A poza tym jest mi bliższa. Dla mnie ciekawsi są ludzie, którzy siedzą na ławce rezerwowych, a nie ci, którzy są w grze. Ludzie, którzy są wypchnięci poza nawias, a nie ci, którzy są na świeczniku. Łatwiej na prowincji jest mi znaleźć właśnie takich ludzi.
To kwestia estetyki – moja estetyka nie jest salonowa, bo ja się na salonach źle czuję. Zdarzyło mi się parę razy, ale ja już nie chcę o tym pisać. Jeśli mówimy o obiektach dziennikarskich – wolę przegranych niż zwycięzców.
To jest obciach nie przyznawać się do swojego pochodzenia
Fajnie jest mieć jakieś korzenie. O historii Sochaczewa mógłbym opowiadać niesłychane rzeczy zaczynając od Książąt Mazowieckich. I czego tu się wstydzić, że nie dane było rozwinąć się temu miejscu, jak Warszawie? Mam się wstydzić tego, że Szwedzi spalili zamek i wszystkie te nieszczęścia się zaczęły? A może tego, że większość mieszkańców nam podczas wojny wymordowali? Czego tu się wstydzić? To jest dopiero fantastyczna historia… A jaką opowieść mógłbym przytoczyć o swojej rodzinie… Ale nie powiem, bo to kiedyś sam będę o tym pisał. Jak już nie będę miał czasu szlajać się po świecie, to zajmę się pisaniem o sadze rodzinnej i historiach, które się działy między 1914 a 1989 rokiem. To jest kapitalna przygoda dla reportera – pisać o swoich korzeniach! Nie mam się czego wstydzić.
Znam wielu wspaniałych ludzi, którzy są dumni ze swoich korzeni. Joanna Bator tak pięknie pisze o swoim Wałbrzychu, że kurka wodna, odlecieć można. Można pięknie opisać swoje miasto? Można. Świetnie to zrobiła. To wstyd nie przyznawać się do swojego miasta, ponieważ leży na prowincji. To jest właśnie wieśniackie. Ludziom się wydaje, że awansują społecznie mieszkając w bogatym, urodzajnym regionie, ale to nie jest prawda.
Gadać lubię, więc to jest bez znaczenia dokąd jadę i skąd jestem. Ale w pracy zawsze jestem obcy, zawsze jestem skądś, jestem takim opiłkiem w oku. Umiem jednak sobie z tym radzić.
Dla reportera ważne jest pytanie o to, ile masz czasu i czy możesz poświęcić się wchodząc w nową rzeczywistość. To jest bardzo istotne dla reportera, żeby mieć taki komfort i nie musieć się spieszyć.
W podróżowaniu po prowincji staram się nie spieszyć. Poświęcam na danego bohatera tyle, ile potrzebuje. Nie zmienia tego nawet Internet, bo ja dla Internetu nie pracuję. Chociaż najczęściej to tam właśnie ląduje.
Kiedyś na Syberii miałem zrobić materiał o wissarionowcach, takich… no… dobra niech padnie słowo „sekta”. To ludzie, którzy myślą, że Jezus urodził się po raz wtóry i mieszka na Syberii. Chciałem się dobrze przygotować, a że tekst dopiero wymyśliłem w Moskwie, więc miałem niewiele czasu. I w Krasnojarsku stwierdziłem, że pójdę i zrobię dokumentację na ich temat, żeby być przygotowywanym do pisania. I gdzie ucha nie przyłożyłem, to wszyscy mi mówili, że to sekta. Umówiłem się na dwa czy trzy spotkania i ludzie ci ciągle używali tego określenia. “Sekta” po rosyjsku bardzo źle brzmi. Dużo gorzej niż po polsku. W którymś momencie stwierdziłem, że tak się nie da. Odwołałem resztę spotkań, bo bałem się, że wbiją mi do głowy jakieś straszne stereotypy. I pojechałem bez przygotowania. I bardzo dobrze zrobiłem. Oni nie są żadną sektą, nie spełniają jej wymogów… Jestem najeżony na stereotypy.
………………………………………………………………………………………………………………………………
“Nie będę czytał, proszę nie wysyłać. Nigdy tego nie robię. Często tego żałuję, bo nawet nie wyobrażacie sobie, jak bardzo ludzie mogą coś sknocić. Nienawidzę autoryzacji, chciałbym ją zlikwidować z polskiego prawa. Proszę tylko na końcu napisać, że tekst nie jest zautoryzowany. Nigdy mi się nie zdarzyło, żeby mój tekst wrócił lepszy po autoryzacji niż przed, zawsze jest gorszy. Nie mam energii na takie duperele” – tak też na życzenie rozmówcy czynimy.
Jagoda Cierniak i Magda
* fotografia z portalu www.podroze.gazeta.pl