Ja, biały (Miasto bez lamp) – Kuba Belina Brzozowski

>>> kolejna część opowieści z i o Katmandu Kuby Beliny Brzozowskiego

Na pokładzie samolotu do Katmandu „nas”, białych, jest kilkoro, reszta pasażerów to wracający z opłacanych petrodolarami saksów miejscowi. Są spięci, bardzo się spieszą: oni nie wierzą w to, że bilet cokolwiek tu znaczy, są pewni, że najlepsze miejsca zajmą ci, którzy pierwsi na nich usiądą. Gdy pokazuję 40-letniemu mężczyźnie (brązowa karnacja, brązowe spodnie, brązowa koszula), że fotel przy oknie należy do mnie, kręci bez przekonania głową; w końcu ustępuję mi, na twarzy, jak u dziecka, odmalowuje się nieukrywany grymas zawodu.

Większość drugiego lotu przesypiam; Brązowy budzi mnie delikatnie przy posiłkach, czeka aż wybiorę swój „meal” i „drink”, by po chwili zamówić dokładnie to samo. Przechodzący obok naszych siedzeń steward proponuje mi „special room”: mówi, że tam na pewno wygodnie się wyśpię. Rozglądam się wokół; rozumiem, że ta propozycja jest przeznaczona tylko dla mnie, że nie usłyszy jej nikt, kto ubrany jest gorzej, kto ma w skórze choćby nieco więcej ciemnego pigmentu. Jest w tym coś żenującego, czuję skurcz w okolicach pępka; kręcę głową, odmawiam.

W końcu lądujemy. Katmandu wita nas przepełnionym parą powietrzem i lekkim (jak na Nepal) deszczem. Na lotnisku zaczepia mnie wielka Amerykanka. Widzi, że poruszam się tutaj pewnie, prosi o pomoc przy wypełnianiu wizowego wniosku. Wypisuję dla niej kilka nikomu tutaj niepotrzebnych informacji (liczy się głównie „visa fee1”, nie „occupation” czy „place of birth”), potem stajemy w dwóch różnych kolejkach, od wizy na każdy okres czasu jest tutaj osobna grupa urzędników. Wszyscy grają konkretną, szczegółową nakreśloną rolę: jeden wypisuje coś długopisem, drugi wstukuje to w komputer, wreszcie trzeci uśmiecha się i zagaduje klienta („It’s just like in those jokes2” – komentuje to przy odbiorze bagażu Amerykanka). Gdy mówię temu ostatniemu, że jestem tu po raz drugi, odpowiada mi wypisanym na jednej z rządowych ulotek hasłem:

Once is never enough, right3?”

Kuba Belina Brzozowski

– – –

Okrążam stupę: w ciągu dwóch lat niewiele się tutaj zmieniło. Kieruję się w stronę Flavors Cafe, miejsca, które jest moje bardziej, niż którakolwiek z krakowskich kawiarni. Flavors to w zasadzie duże, pełne stolików patio: część z nich osłonięta jest prowizorycznym dachem, przy pozostałych nikt teraz nie siada; o tej porze roku odsłonięte miejsca narażone są albo na parzące słońce, albo gwałtowny, ulewny deszcz.

Wita mnie kelnerka-karlica; ma co najwyżej metr wzrostu, jest ubrana w czarny uniform, na nogach ma grafitowe buciki; ich czuby zawinięte są lekko do góry. Poruszą się odrobinę niezgrabnie, ma chwiejny krok, krótkie ręce na pewno nie pomagają w wykonywaniu tej pracy. Mimo tego nigdy nie złapałem jej na choćby jednym, najmniejszym błędzie, upuszczonej łyżeczce czy talerzu. Oprócz karlicy, pracują tu dwie głuchonieme, zamówienia od gości przyjmuje na małych, różowych karteczkach. To prawdopodobnie dzięki tej trójce Flavors cieszy się tak dużą popularnością wśród przyjeżdżających do Katmandu, kochających niekosztowną filantropię turystów.

Zajmuję miejsce tuż obok wyjścia; dzięki temu mogę obserwować wchodzących i wychodzących gości. Większość z nich to biali, Chińczycy, lub buddyjscy mnisi – oprócz polityki kadrowej, Flavors wyróżnia się, schludnym, europejskim wystrojem (na filarach, które podtrzymują otaczający patio daszek, wyrzeźbione są podobizny nagich, dziecięcych aniołów) oraz niewygórowanymi, jak na te warunki („zachodniość” sprzedaje się tutaj zwykle drogo) cenami.

Kelnerka przynosi mi moje bardzo mleczne capuccino, pijąc je powoli, siadam do zaległych e-maili. Stolik dalej lokuje się po chwili trójka Rosjan. Dwóch z nich jest buddyjskimi mnichami, wraz z nimi siada zadbana, szczupła kobieta. Wszyscy są w okolicach czterdziestki. Zastanawia mnie, jaka stoi za nimi historia. Rodzina? Przyjaźń ze świeckich lat? A może to świeża znajomość: energiczna i atrakcyjna neofitka usłyszała rozmawiających rodaków i korzystając z okazji, postanowiła wypytać ich o zawiłości niełatwej, buddyjskiej dharmy? Teraz pyta; poprawia przy tym równo obciętą, opadającą na czoło grzywkę, nieświadomie kokietując w ten sposób ubranych w bordowe szaty mężczyzn.

Rozmawia z nią głównie ten łysiejący, pogodny, otyły. Drugi skupiony jest na swoim tablecie. Co jakiś czas przysuwa się do nich, pokazując im zdjęcia i krótkie filmiki. Z jego krótkich komentarzy wyłapuję chwilami wypowiadane z namaszczeniem: „Kagyu”, „practice”, „Karmapa”. Jest dobrze zbudowany; ma długie, blond włosy i siwiejąca już nieco, gęstą brodę. Gdyby przebrać go w inny strój, z miejsca zagrać mógłby żądnego mordu i łupów barbarzyńcę, siepacza w wojsku Alaryka czy Atylli. On tymczasem siedzi tutaj, w nepalskiej kawiarni. Na jego twarzy błąka się łagodny uśmiech, a wzrok ucieka od odsłoniętego dekoltu, którym kusi go wpatrzona w ekran kobieta.

Kuba Belina Brzozowski 3

– – –

Innym razem słyszę we Flavors kilka urwanych, brzmiących znajomo słów. Tak odzwyczaiłem się od języka polskiego, że przez następne kilka minut upewniam się, czy to przypadkiem nie Czesi, Rosjanie, Słowacy. Wreszcie zbieram się na odwagę, podchodzę do ich stolika. On i ona, spędzili tu cztery miesiące, jutro wylatują z powrotem do Polski. Nie trafili tutaj przypadkiem. Są hawajskimi masażystami, przyjechali do Nepalu by poszerzyć swoja ofertę o misy i opartą na nich „terapię”. On mówi, że im dłużej tu są (wcześniej byliśmy kilka miesięcy w Indiach, mieszkaliśmy w kilku jogińskich aśramach, powinieneś tego spróbować, niesamowita sprawa), tym bardziej przekonany jest, że wszystkie religie to „jedno”, że wszystkie innymi słowami mówią nam o tym samym. Rzecz jasna nie precyzuje, czym „to” miałoby być. Przecież wszyscy to wiemy, „czujemy”, nie musimy nazywać tego słowami. On podąża za „polinezyjską filozofią”, ale ona i buddyzm są u podstaw tym samym, dodaje z przekonaniem. Ja nie protestuję, o Polinezji nie mam zresztą najmniejszego pojęcia. Kojarzy mi się raczej ze słońcem, kiczem i egzotycznymi drinkami.

Gdy ona zaczyna mówić o bioenergoterapii, w moim umyśle pojawia się już etykieta „New Age”. Chciałbym ją stamtąd wyrzucić, być w tej sytuacji ot tak, po prostu, ale dziesiątki uniwersyteckich wykładów zbyt mocno zakorzeniło się w mojej głowie. Nie da się ich zwyczajnie odłożyć na bok, wziąć w husserlowski nawias. Zaczynamy rozmawiać o tańcu, jej przypomina się metoda, w której „ruchem oczyszczasz podświadome traumy”. On wtrąca się z warsztatem, na którym „działo się coś nieprawdopodobnego, taniec przerodził się w trans, prawdziwy, metafizyczny trans”. Ja oczywiście się temu nie dziwię. Te opowieści mieszczą się w obszarze, jaki zarezerwowałem im new age’ową etykietką.

Kiedy wracają do tybetańskich mis (kupili dwa zestawy: drogie, prawdziwe, co najmniej stuletnie, tak zapewniał ich mistrz) nie wytrzymuję: te misy nigdy nie były w Tybecie, one nie mają z nim nic wspólnego. To misy nepalskie, ktoś kiedyś przechrzcił je, bo „Nepal” sprzedaje się gorzej niż „Tybet”. Są zdziwieni, przeszli przecież długie szkolenie, nikt im tam o tym nie wspominał. To nie ma znaczenia, mówię. Rzeczywiście tak myślę. Nazwy są kompletnie nieważne, jeżeli ich misoterapia na kogoś zadziała, niech będzie choćby i z Peru, nikogo to nie powinno obchodzić. Zgadzają się, proszą kelnerkę o kawę.

Przy pożegnaniu, wymieniamy się e-mailami. Część mnie jest krytyczna, sceptyczna, lubi wyśmiewać i szydzić; ale jest też i część, która bez zastrzeżeń wierzy w uwalniające podświadome traumy, oczyszczające niewidzialne czakramy, pełne czułego dotyku masaże.

– – –

Kuba Belina Brzozowski 2

Wokół Boudhanath przewija się wielu ludzi z Zachodu; części z nich to turyści, część przyjechała tu do Rangjung Yeshie, gdzie na poczet swojej naukowej kariery uczą się godzinami tybetańskiego i sanskrytu. Są wreszcie i ci, którzy poszukują tu duchowych wrażeń, życiowych przełomów, tabunów oświeconych, absolutnie doskonałych mistrzów. Wszyscy irytują mnie w równym stopniu. Nie mam sympatii ani dla przyszłych naukowców, ani turystów, ani religijnych pielgrzymów, wydają mi się albo zbyt azjatyccy (lokalne, tradycyjne ubrania groteskowo kontrastują z ich bladymi, nieopalonymi twarzami), albo zbyt europejscy (ubrani w wygodnie, brzydkie spodnie i t-shirty, patrzą na wszystko przez obiektyw aparatu). Jestem pewien, że oni myślą o mnie dokładnie to samo. Może właśnie dlatego trudniej wymienić się tu uśmiechem z Hiszpanem, niż ubranym w poszarpane ubrania Gurungiem4.

Wyjątkiem jest jeden mężczyzna; jest bardzo wysoki, ma krótkie, kręcone włosy, jego ubrania zakurzone są równie mocno jak te, które noszą na sobie miejscowi. Widuję go czasem w jednym z okolicznych sklepików. Sprzedaje tam chipsy, słodycze, wydestylowaną z bakterii wodę. Siedzi nieco przygarbiony. Lada przystosowana jest do o wiele niższych Azjatów.

Wyobrażam sobie, co mogło go tu przynieść. Wakacje, miłość od pierwszego wejrzenia, piękna Nepalka, która czeka teraz na niego w ich niewielkim, ale zadbanym mieszkaniu? A może odwrotnie: zawiódł się na kobiecie z Zachodu, złamane serce kazało mu odejść, uciekać, a Nepal wydawał się dostatecznie odległy? Może to w ogóle nie kwestia miłości: chciał rozkręcić tu business, nie wyszło. Skończył sprzedając sąsiadom paczki ryżu i obrzydliwie słodkie snickersy.

Pewnego dnia kupuję u niego karton jabłkowego soku. Gdy wydaje mi resztę, zadaję nurtujące mnie od tygodni pytanie.

 Oh, it’s simple. I thought it would be more fun to sell things here, than in my boring Switzerland5” – odpowiada, wsuwając mi do ręki zabrudzone banknoty.

– – –

Każdego dnia mijam dziesiątki wyciągniętych po pieniądze par rąk. Żebrzą ci przebrani za hinduskich świętych (po wzięciu do dłoni banknotów pozwalają turyście na pozowane zdjęcie), matki z małymi dziećmi (agresywne, szturchają mnie po ramieniu mokrym od mleka smoczkiem), liczni kalecy (ci o tybetańskich rysach twarzy stracili kończyny podczas długich, himalajskich ucieczek), są też wreszcie i kilkuletnie, bezdomne sieroty (mało kto słyszał tutaj o domach dziecka, są ubrane w obdarte t-shirty, powtarzają bez przerwy „please”). Uczę się ich nie zauważać, gdy natrafiam na błagalny wzrok – bezradnie unoszę ręce. Tego nauczyłem się w Polsce, gdzie niedomyte, ciemnoskóre kobiety dowozi się do żebraczej pracy zadbanymi busami, gdzie wzbudzający litość mężczyzna za ofiarowane pieniądze kupuje najtańszą i najpodlejszą wódkę.

Tutaj jest jednak zupełnie inaczej. Nawet, jeśli przebrany w żółte szaty staruszek nie jest prawdziwym babu, to oszukuje mnie tylko po to, by móc włożyć do garnka choćby najtańszy ryż i warzywa. Za wyżebrane pieniądze wspomaga pewnie któregoś z wnuków, który by pójść do nepalskiej szkoły, musi złożyć w jej biurze „wstępne” i semestralne czesne.

Będąc w Nepalu, nie mam więc żadnych wymówek. Bieda wyłazi tu zewsząd, widać ją w znoszonej i brudnej koszuli ciemnowłosego kelnera, w bezzębnym uśmiechu sprzedającej leki kobiety. Gdy ktoś mnie tutaj na coś naciąga, robi to z prawdziwej potrzeby, w każdym pojedynczym przypadku jest ona większa niż wartość, jaką mają dla mnie oddawane, drobne banknoty. A jednak, tych potrzeb jest tutaj tyle, że ignoruję je zupełnie tak samo, jak krakowskie prośby o to, by „szef” dorzucił się na „jedno piwo”.

Będąc w Bhaktapurze (pięknym, zabytkowym mieście, oddalonym o kilkanaście kilometrów od Katmandu), mijam starszego, kalekiego (w prawej dłoni brakuje mu jednego, w lewej – dwóch palców) mężczyznę. Tego dnia słońce świeci niemiłosiernie. On owinięty jest w brudne bandaże, nie ma już siły prosić, macha tylko ze zrezygnowaniem ręką. Przechodzę obok, nawykowo wzruszam ramionami.

W tym samym momencie uświadamiam sobie, że jestem potworem, tak – potworem, omijam czyjeś cierpienie automatycznie, tak jakby dumny ze swojej bezrefleksyjności, ignoruję je, by chwilę później nie żałować pieniędzy na duże, karmelowe machchiato.

Zatrzymuję się. Wyjmuję portfel i podaję mężczyźnie 100 rupii. To suma, za która może wyżywić się tutaj przez dzień. To również suma, za którą nie kupi się w sklepie tabliczki najtańszej, sprowadzanej z Chin czekolady.

Chwytając banknot zdrowymi palcami, dziękuję mi przyjaznym skurczem mięśni policzka. Do jutra, może pojutrza będę ten nieudany uśmiech pamiętać. Potem – niepostrzeżenie – stanę się znowu potworem: doskonale obojętnym i doskonale znieczulonym, jasnoskórym przybyszem z Zachodu.

Kuba Belina Brzozwoski

1Opłata za wizę
2„Dokładnie jak w tych żartach…”
3Jeden raz to zawsze za mało, prawda?
4Grupa etniczna w Nepalu
5Och, to proste. Pomyślałem, że fajniej będzie sprzedawać tutaj, niż w mojej nudnej Szwajcarii.