Znicze babci Moreli – Marek Mateusz

Bo widzicie, bogaci ludzie to mają zawsze lepiej niż biedni, bo pieniądz robi pieniądz, a z niczego nie ma nic. Tak powiem, taką prawdę powiem. Najgorzej, że ludzie to sukinsyny. Najpierw nakręcą, nakradną, sprzedadzą cię, cały kraj sprzedadzą, z Ruskimi się zbratają, po kawałku ci dom wywiozą, samochody pokradną, porysują. Dzieci ci oślepią, zabiorą, co twoje, co nie twoje, a przede wszystkim – co nie ich. Takie są te ludzie, a ty tylko na nich pracuj, płać im za podatki, za okupy, haracze, płać każdego dnia, sobie od ust odejmij, jak dostaniesz, ciesz się i oczy aż przymykaj ze szczęścia. Koniec końców, ktoś musi robić, bo przecież z niczego nie ma nic, najpierw się narobił chłop, niewolnik, a pan tylko uśmiechnięty od ucha do ucha, od rana do wieczora. Warunkiem dobrobytu jest wyzysk. A te ludzie to sukinsyny, nic, tylko jak okraść, patrzą, jak zaszkodzić, a jak im kto krzywdę zrobi! Jezusie Nazaretański – czcigodny, taki pokrzywdzony mści się, gniewa, nigdy nie wybacza. Po sądach cię ciągnie, ty nigdy sprawiedliwości nie dojdziesz, a on od razu, taki człowiek, co zły jest, od razu ma na ciebie wyrok. Ty jeszcze bardziej pogrążony, opluty, znieważony, i jeszcze więcej płacić mu musisz, tak jest, tak to właśnie jest.

Tak mówiła babcia Morela, która nazywała się naprawdę Elwira. Nie to jednak najważniejsze jest w historii, która opowiedziana musi być głównie ze względu na babcię Morelę. Rok był 2011, zima. Miałem gęsią skórkę i ręce napięte od siatek pełnych zniczy. Stałem na przystanku. Autobusowa linia numer 8, jako jedyna, jechała przez całe Pięknolesie. Z góry do dołu – bo taki wprowadzony był tutaj porządek. Pięknolesie − miejscowość z kategorii totalnie nijakich, pełna sprzeczności, wyjałowiona, wyprana z tożsamości i pozbawiona uroku, czy ducha. Miejscowość przetransformowana. Administracyjnie pozbawiona miana wsi, formalnie zaprzeczająca faktowi bycia autentyczną dzielnicą miasta, do którego została przedziwnie wcielona. Wieś moderne, gdzie mentalność prostackich poczciwców mieszała się z zakompleksionymi nowobogackimi. Sentymentalizm żarł się z odrażającą pustką i nijakością. Miejscowość wielu wcieleń, gdzie za każdą twarzą stoi co innego. Piękny, dawny las, Niemcy, traktory, krowy, repatrianci, wąskotorówka, kopalnia, przychodnia, plebania, szkoła, stara policja, nowa straż pożarna, kanał, boisko do koszykówki, dom kultury, park, a na koniec jeszcze cholerna autostrada i Auchan. To wszystko i jeszcze więcej wymieszane jak błoto patykiem, bez szacunku dla chronologii i konsekwencji, a przede wszystkim dla tych biednych, skołowanych ludzi, którzy każdy z tych obrazów mieli, jak pręgi, odbity na twarzach. Wszyscy oni czekali na przystanku na autobus. Jedni czekali na stary czerwony autobus, inni na nowy żółty, chociaż i tak, koniec końców, wszyscy pojechaliśmy tym samym autobusem linii numer 8, którym przyjechał po nas nie kto inny, jak właśnie babcia Morela.

W środku 42 miejsca – nie licząc stojących – z różnych parafii i różnej kondycji. Od tych staroświeckich, z gryzącą, szarą powłoką fotela, poprzez czerwone, owinięte imitacją imitacji skóry, po podarte, z wystającą gąbką i popisanymi czarnym markerem oparciami. Diodowy wyświetlacz oznajmiał imieniny Marcela i Honoraty. Groteskowa zdobycz techniki, do kompletu z autobusem, została podarowana babci Moreli w zamian za 35 lat ciężkiej pracy w środkach komunikacji miejskiej – zamiast emerytury. Jechaliśmy więc dalej, przy ciągłym akompaniamencie monologów bez wyraźnego końca, początku czy bodźca. Pretensje naniesione na język były jak mijany krajobraz − jak zaorany przez pijanego czołgistę grunt, a każda z bron innym pokoleniem, a wszystko dodatkowo przewalone gnojem, posypane kostką brukową, przyozdobione choinkami i dziećmi wracającymi ze szkoły.

Babcia Morela nawijała dalej: I tak mówili, że to rewolucja będzie. Głupio gadali, co oni tam wiedzą! Ledwie wygód zabrakło wszystkich, a już na ulice chcą wychodzić. Że mało im. Przyzwyczaili się, że dobrze, że wygodnie. Wolności im brakuje. Jakiej wolności? Ludzie złoci. Ja jechałam, pamiętam, wagonami jechałam. Wieźli nas. Brudni wszyscy, głodni, niebo nad nami i stukot kół pociągu. Otwarte z góry wagony były. Na worku z suchym chlebem siedziałam. Dzieckiem byłam, nie pamiętam nawet za dobrze. Siedziałam, wyczułam, że dziurka jest we worku, i tę dziurkę palcem poszerzyłam, chleb kruszyłam i jadłam. Mała byłam, głupia. Co się tego chleba najadłam… a ludzie płakali, że nie upilnowali, że brakuje dla wszystkich. A dziecka może i szkoda, ale wszystkich szkoda. Taka bida była. Dobrze, jak jeszcze pociąg jechał, bo nieraz to tak stanął w polu i nas tak trzymali. Ksiądz Łukasz, pamiętam, taki ciemny, szczupły, wysoki. Chory, biedny leżał, pobity. Oczy takie ciemne. On chory, kaszlał tak strasznie. Zamęczyli wszystkich. Wagony otwarte, deszcz lał się na głowę, a jak słońce świeciło, to nagrzewał się ten wagon, parzył ludzi normalnie.

Starsi ludzie przytakiwali cicho, młodzi klęli pod nosem, albo poprawiali słuchawki, bo było to naraz tak wzniosłe, jak nieznośne. Klepanie babci Moreli, jak stukanie kół autobusu o drogę, raz szutrową, z dziurami i kałużami, potem o asfaltową, z prześwitami dawnego bruku, kończąc na gładkiej, pomarszczonej jak Morela toni świeżo wylanego asfaltu. A droga wiodła przez Pięknolesie jak przez kiszkę, wzdłuż szczęśliwych posesji z ogródkiem, przez piętrówki, straż pożarną, pocztę, kościół, sklepy, a w to nawtykane jeszcze przystanki, kawałki chodnika, place, skrzyżowania i kępy drzew. Przez karykaturę przedmieścia i symulację poczciwej wsi. Kocioł z wrzącymi bazgrołami na transformatorach – zapewniającymi lojalność jednej drużynie piłkarskiej i wrogość do innej, poczciwymi starcami, dzieciakami grającymi w piłkę, jeżdżącymi na rowerach i ziomkami wciągającymi fetę, w samochodzie pod sklepem. Żadnej konsekwencji.

Pełna determinacji była za to podróż babci Moreli, która to, przerywając wywód, wciskała guzik i wypuszczała ludzi do ich światów na kolejnych przystankach. Jasne dla wszystkich było, że dla niej cel jest jeden – cmentarz. Jednocześnie Szeol, cyrk, forum, Avalon i przystań. Dojechała do górnego skrzyżowania, zaraz obok hipermarketu i ciągnącej się wzdłuż autostrady nitki ekranów dźwiękochłonnych. Zrobiła nawrót i skierowała autobus z powrotem w głąb Pięknolesia. W środku było już pusto, bo tylko babcia Morela chodziła jeszcze na cmentarz. Znana była z tego zamiłowania do pomników, wiązanek, zniczy, kwiatów i ozdób. Posądzona o fetyszyzm, przesadę, dewocję, zacofanie, zamordyzm i ciemnotę. Nie robiła sobie z tego nic. Była nie do zdarcia i nie do przegadania.

Przy bramie ciągnęła dalej: Komu tutaj ten kiosk przeszkadzał? Może powiesz? Stare ludzie to gdzie teraz gazety kupią, papierosy, gdzie ludzie kupią? Toż to kiosków u nas było, żebym ci nie skłamała, chyba ze cztery. Ja wiem, że ja nie czytam. Gazet, a książek to dopiero. Telewizor mi ciężko oglądać. Mnie teraz oczy bolą. Szczypią i łzawią. Normalnie człowiek stary, chciałby coś jeszcze zobaczyć, a nie może. No nie da się, tak łzawią. Na jedno oko to miałam operację, ale na drugie to muszę czekać dwa lata i osiem miesięcy. Dopiero taki termin jest. Tyle ludzi, pęka w szwach wszystko, to tego normalnie nie idzie pojąć, jak to jest wszystko, rozumiesz, zbudowane tutaj, że ci lekarze nie nadążają leczyć? A najgorzej, jak mnie w nocy obudzi, jak mnie tak w nogach kręci. Wykręca normalnie na wszystkie strony. Jezu, jaki to jest ból. To ty sobie nawet nie próbuj tego wyobrażać. Wstaję wtedy i chodzę. Nieraz z godzinę chodzę albo dwie. Telewizor sobie włączę, spirytusem salicylowym nacieram i chodzę. Stary człowiek to jest normalnie… do wyrzucenia. Rozumiesz to. Do czego ja jestem – taka babcia. Do wyrzucenia. Na śmietnik.

Dziesiątki razy słyszane, wrzynało się to w głowie gorzej niż McDonald, Coca Cola, Biedronka, Tesco, wsączało silniej niż teorie spiskowe i spirytus w nogi babci Moreli. A zaczynała się opowieść sztandarowa, epopeja o tym, kto, gdzie, dlaczego, za co, skąd, dokąd.

Tu leżą starzy ludzie, a tam młodzi leżą. Tam leży Jasiek, co z dziećmi groby mył na cmentarzu, ostatni został i pomnik go przywalił. Wypadek. Straszna tragedia. Na miejscu zmarł. Pamiętam, jak dzwony waliły na kościele, jak zawsze, kiedy ktoś umierał. Kwiaty tu zostawię, bo akurat wyprałam. Tu Kazimierz, co całą wieś strzygł, bo dostał z Ameryki maszynkę do włosów – elegancką. Majster z niego był – wszystko umiał zrobić. Tu Wojtek, co w piłkę grał, obok Jadzia, co do podstawówki z nami chodziła, i zamiast w polu pomagać potem, to uciekała, za chłopakami, na zabawy chodziła, a do kościoła to jej nie było po drodze. Co z nią problemów było! A tam tato mój, mama, siostry i bracia − zaraz obok Cześka, co się powiesił. Tu wszędzie zapalimy po zniczu.

Tak nas tu przywieźli i wybierali sobie ludzie gospodarstwa. Niby według majątku, co im zabrali, ale wszystko można było. Koło Anielki mama chciała mieszkać i dlatego takie gospodarstwo wybraliśmy. Tam, gdzie bunkry są, to mieliśmy pole. A tutaj leżą, widzisz, ci, co budowali autostradę i Auchan w miejscu, gdzie kiedyś był staw. Nigdy bym nie powiedziała, że tam tyle asfaltu wyleją. Rany boskie. A to normalnie pola były takie. Ojciec tam nad ten staw na ryby chodził, a teraz parking, stacja benzynowa. Wszyscy tu leżą. Trupem padli, jak zobaczyli ceny, co skoczyły – to mi się żart udał. Daj tutaj ten duży, czerwony, ja potem przyjdę, to tylko wkłady wymienię. Obok leżą ci, co sklepy mieli, tutaj to daj dla nich jeszcze ten żółty. Tu też starej Hance, co na przystanku zamarzła, poświecimy. Broni, co na poczcie pracowała i z pieniędzmi uciekła, a potem to na tę pocztę napad był. Myślałby kto, w biały dzień, jeszcze południa nie było, a ludzie ludziom tu chcieli pocztę obrabować. Tego jeszcze nie grali.

Ostatni poczciwy pijak w Pięknolesiu. Teraz tylko matoły w samochodach z przyciemnianymi szybami. Jedzie taki głupek, na ludzi nie patrzy, tylko basy mu tak łupią. A pan Raptus, patrz, jak grzecznie leży. Ten, co to o sobie mówił, że on jest „człowiek”. Mówił: „Nie dasz człowiekowi 2 złote do wina?”, „Człowiekowi odmówisz?”. Może pijak był, menda i złodziej, ale jeszcze z tych starych, co im z gumofilców słoma wyłaziła. Włosy poklejone miał, co odstawały od łysiny jak promienie słońca, które dzieci rysują w przedszkolu. Koszula wisiała na nim jak za karę, przepocona i rozdarta. Końcówkę życia przesiedział na skrzyżowaniu, na skrzynce z kablami. Jak na tronie siedział, na środku, król komunikacji.

Wici, starej wariatce, co chodziła z siatami dzień w dzień, do miasta. Pieszo łaziła, zawsze w tych trampkach, nigdy nie wiadomo po co, ale zawsze też wracała. Siaty miała wyładowane gazetami, chustkę na głowie, i tak cały czas głową kiwała. W zrujnowanym domu mieszkała. Jeszcze kiedyś, jak syn żył, to jeszcze, jeszcze, ale potem ludzie to już nie zajęli się. Zresztą, walnięta ona była, nie szło się z nią dogadać, ale wracała zawsze. Zawsze w tych trampkach.

Tutaj leżą ci, co wyjechali. Złote dzieci. Tacy młodzi. Nieraz płakałam, że oni tak daleko od domu, od rodziców, od wszystkich tutaj. Od siebie samych. A co tam jeść, a co tam pić, co tam robić za tą granicą. Wszyscy pojechali za chlebem, kiedy tam nawet chleba nie ma, i stąd wozili cały chleb tam. Aż ja tutaj musiałam placki ryżowe jeść. Tacy mądrzy byliście, najlepsze szkoły pokończone, a tam w sklepach na kasie, w biurach z telefonami. Za szczęściem wyjazd i całe życie tylko widzieć plecy tego szczęścia. Bo nowe buty to nie szczęście. Patrz, jak leżą w tych butach. Umarł w tych butach. Tego jeszcze nie grali. (…)

Czytaj dalej >>> s. 40