Wszyscy jesteśmy z gówna i złota – Tymon Tymański

Bunt i buddyzm, czyli o tym jak utrzymać równowagę w dzisiejszym świecie.
Tymonem Tymańskim rozmawiały Jagoda Cierniak i Sabina Drąg

Tymon Tymański, archiwum artysty

Zacznijmy od Polskiego Gówna.

Od kupy?

Tak od polskiej kupy, nad którą pracujecie. Od początku projekt wzbudza spore kontrowersje. Czego możemy się spodziewać?

Ciężko ująć ten temat w skrócie. W „ADHD“, książce z wywiadem-rzeką, który przeprowadził ze mną Rafał Księżyk, poświęcamy temu projektowi cały rozdział. Produkcja naszego filmu zajęła prawie siedem lat. Stało się tak głównie dlatego, że w połowie pracy nad obrazkiem porzuciliśmy pierwsze zdjęcia i zaczęliśmy na nowo przerabiać scenariusz. Pierwsze 12 dni zdjęciowych nakręciliśmy od września 2008 do czerwca 2009. Zmontowaliśmy całość i nie byliśmy za bardzo zadowoleni z rezultatów, a przy okazji skończyła się nam kasa, którą ja i Grzesiek Jankowski zarabialiśmy wówczas w programie „Łossskot“. Po długich przygotowaniach i pracy nad nową wersją scenariusza, przy której pomagał nam artystyczny opiekun filmu, Wojtek Smarzowski, w styczniu 2012 zaczęliśmy kręcić wszystko od nowa. Nowymi członkami naszej ekipy zostali operator Tomek Madejski oraz montażystka Agnieszka Glińska, znakomici fachowcy, a przede wszystkim ludzie, którzy oddali nam serca na tacy. Ekipę zorganizował nam Tomek Kronenberg, który wraz ze mną został współproducentem filmu. Od tej pory wszystko potoczyło się już dużo sprawniej. Aktualnie zamknęliśmy etap montażu i zabraliśmy się za postprodukcję – udźwiękowienie, korekcję kolorów i nagranie muzyki. W istocie rzeczy większość piosenek jest już nagrana, teraz wraz z Tranzystorami skupimy się nad wokalami i przeróżnymi głupkowatymi smaczkami, żeby ta nasza muzyczna produkcja nie była za siermiężna. A czego się można spodziewać po samym filmie? Myślę, że zaskoczenia. To dość nietypowa forma, paradokument wymieszany z musicalem, przy okazji drobiazgowo i szybko zmontowany, więc nie wystarczy go obejrzeć raz. Jest tam dużo ciekawych wątków i szczegółów, trochę jak w „Drogówce“ Smarzola.

W jednej z rozmów powiedziałeś, że nie chcesz żeby ten film był offowy. Dlaczego?

Ten film jest offowy. Nie chcę, żeby był hermetycznie offowy, stąd dbałość o formę, która jest profesjonalna, kinowa. Ale sam temat – historia offowego zespołu, zmagania o artystyczny wyraz, niezależność – to temat głównie dla tych, których to dotyczy. Chociaż oczywiście mam nadzieję, że wiele osób odnajdzie w tej historii swoją własną. Myślę, że ta muzyczna, busowo-koncertowa hermetyczność w pewnym momencie tłumaczy się uniwersalnie – jako ludzką walkę o niezależność. Od codziennej pracy, od kredytów, od zaprzedania czasu korporacji. Więc ten nasz film jest offowy, reprezentując zupełnie niezawisłe punkty widzenia – moje, Grześka Jankowskiego, Roberta Brylewskiego, Arka Jakubika, Jana Peszka – ale w tym samym czasie przekazuje wartości uniwersalne.

Nie uważasz, że off teraz się bardzo dobrze sprzedaje? Nisza zdaje się jest dobrze sprzedajnym produktem.  Nazwiska, które wymieniłeś funkcjonują na granicy pomiędzy alternatywą i komercją.

Czy off się dobrze sprzedaje? To zależy, jaki off. Najlepiej sprzedaje się farbowany off typu Kings Of Leon czy The Killers. Ale weźmy takiego Jana Peszka. Jan przeczytał scenariusz “Polskiego Gówna” i stwierdził, że jest mu z nami po drodze. Peszek wywodzi się z teatralno-muzycznej awangardy lat 70. i trzyma swój ambitny poziom, nie widać go w serialach czy filmach typu “Kac Wawa”…

Ale Sonię Bohosiewicz owszem.

No tak. Kiedy zapraszałem do filmu Sonię do naszego filmu, była tuż po debiucie w „Rezerwacie“. Potrzebowałem wyrazistej babki, która będzie trochę w klimacie Dody. Sonia się zgodziła i tak już zostało. Chciałem jeszcze dokoptować do naszego składu Marysię Peszek, ale była za bardzo skoncentrowana na swojej trzeciej płycie. Arek Jakubik też jest właściwie po obu stronach – występuje w ambitnych filmach Smarzowskiego, ma swój intrygujący świat rockowego monstrum, Dr Misio, a przy okazji zarabia w serialach. Takie są czasy, nie mnie oceniać, kto jest po jakiej stronie.

No właśnie, kto jest po jakiej stronie. Ciekawe jest to, że trwa odwieczny spór pomiędzy tymi, którzy się sprzedali a którzy jeszcze nie. Tak jak Twój dialog z Kubą Wojewódzkim. Kością niezgody był zarzut braku niezależności. Jaką ona ma wartość w tych czasach?

Niezależność jest oczywiście czymś kluczowym. Natomiast osądzanie, kto się sprzedał, a kto nie, to drugorzędny temat. Jeżeli kogoś stać na ambitne projekty – filmowe, teatralne, muzyczne –  ale przy okazji dorabia sobie komercyjnie, to jest jak najbardziej w porządku. Tak mi się przynajmniej wydaje. Tak funkcjonuję ja, Końjo, Skiba, Lipiński, Grabaż, Jakubik czy Smarzol. Trudno jest przeżyć ze sztuki, wszyscy mamy swoje rodziny. Oczywiście oprócz Końja, któremu niedawno zmarł słynny kot Antoni. Więc jeżeli te komercyjne rzeczy nie są zbyt ostentacyjne i człowiek ma energię na to, żeby wieczorami poświęcić się tworzeniu ambitniejszych dzieł, to mamy casus Kafki albo Gombrowicza, zwany przeze mnie casusem „Banco Polacco“.  Klasyczny dualny niedualizm, dobrze znany zarówno Mozartowi, jak i Marcinowi Świetlickiemu. Dla mnie ważne jest to, żeby nie uczestniczyć w akcjach, które są wątpliwe artystycznie, estetycznie i moralnie. Na przykład te wszystkie żałosne talent show – to dla mnie typowa współczesna chujnia i upadek obyczajów, O tempora, o mores. Rozumiem, że ktoś idzie do talent show, bo młodzież ma dzisiaj naprawdę przejebane. Konkurencja jest dużo większa i silniejsza, w mediach zmniejszyło się zapotrzebowanie za alternatywną muzykę. Upadające firmy muzyczne usiłują wycisnąć ostatni grosz z topniejącego rynku pop, upadające stacje radiowe robią dokładnie to samo. Z drugiej strony nie ma sensu z tym walczyć, trzeba robić swoje – wbrew superkonsumpcji, wbrew czasom. Ale my też w tej walce jesteśmy coraz bardziej przebiegli niczym najbardziej wyrafinowane bakterie. Przejmujemy ich babilońskie metody, żeby przetrwać. Człowiekowi offu też się z czasem zmienia perspektywa. Świat przestaje być czarno-biały, nie walczymy z nikim realnym. Walczymy z własnymi słabościami, z własnym konformizmem. Tak mniej więcej wyglądają nasze perspektywy – Roberta Brylewskiego czy moja. Zrozumieliśmy, że Babilonu nie ma na zewnątrz, on jest częścią nas samych. Jesteśmy z gówna i złota, kierują nami zarówno próżny hedonizm, jak i głęboka, duchowa potrzeba odkrywania całej prawdy. Żadna z tych dwóch inklinacji nie jest zła, nigdy nie uda się nam wyrugować żadnej z nich. Jest więc czas na walenie konia, oglądanie telewizji i jedzenie serdelków, jest też czas na medytację twarzą do ściany, zaangażowaną sztukę, ideowe akcje i ratowanie świata.Chodzi o proporcje. Ludzkość potrzebuje dawek sztuki, serum kultury, zestawu zastrzyków uduchowienia, które muszą być gdzieś na półkach. A jeśli nie na półkach, to gdziekolwiek, ale na tyle dostępne, żeby potrzebujący człowiek mógł po nie sięgnąć. Kiedyś prawdziwa duchowość ukrywała się w niedostępnych klasztorach, prawdziwe kung fu ćwiczono w tajemnicy. Dzisiaj czasy się zmieniły. Kapitalistyczny, komercyjny, korporacyjny Matriks przerabia nas w bezmózgie roboty, godzinami ślęczące przed komputerami. Pracujemy na fortunę, której pozornie wszechwładny właściciel nie zdąży skonsumować za życia. Ale i duchowość stała się jawna, ogólnie dostępna – mędrcy tego świata ujawniają ją po to, żeby ludzkość mogła walczyć z Matriksem. Walczyć albo raczej trwać w wiecznym uścisku jak taoistyczne oposita. Matriks karmi się naszą słabością, naszym lenistwem, wygodnicką odmową rozwoju. Tu nie chodzi tylko o nas – o Peszka, Brylewskiego czy Tymańskiego. Oni mogą już nie mieć racji, broniąc swych skostniałych prawd. Może przyszedł czas na tych wszystkich młodych gości, którzy grają w garażu. Oni mają tylko dwie opcje – iść do „The Voice Of Poland“ albo bezimiennie współistnieć w internetowym oceanie, bez większej szansy wypłynięcia na powierzchnię. Chodzi o dostępność tego podziemnego przekazu, on musi mieć jakieś ujście. Wracając do kwestii proporcji popkultury i sztuki – konsumpcja sztuki to kwestia higieny, zdrowej diety, coś jak jedzenie ciemnego chleba, szpinaku czy pietruszki. Trzeba ludzi zachęcać do konsumpcji sztuki, to rodzaj duchowej eko-szamki. W mediach roi się od produktów, które są śmieciowym żarciem – seriali, talent show, reklam farmaceutyków i innego mało potrzebnego badziewia.W kapitalizmie sztuka nie jest nikomu potrzebna, chyba że ktoś może na niej może zarobić. Dlatego ważne jest, żeby ciągle naciskać na medialnych włodarzy. Przypominać im o tym, że istnieje inny świat, na który jest również spore zapotrzebowanie. To jest ważniejsze niż kwestia, kto się sprzedał, a kto nie.

Sprzedał, nie sprzedał – ten zarzut nadal pomimo wszystko boli artystów. Jeśli chce się kogoś obrazić to najłatwiej właśnie to zarzucić.

Iggy Pop powiedział chyba coś takiego, że od lat usiłuje się sprzedać, tylko nikt nie chce go w całości kupić. Oczywiście to rodzaj sofistyki, ale z drugiej strony co to znaczy – sprzedać się? Zaprzedać swoje sądy firmie, korporacji, partii politycznej? Czy Beatlesi, podpisując kontrakt z EMI, sprzedali swoją niezależność? Oczywiście, że nie. Z pewnością ich artystyczne wypowiedzi oraz image były kompromisem: takie były czasy, a oni byli tylko rokendrolowymi artystami, celebrytami świata popu. Ale na swój sposób pozostali wierni swojej niezależności – rozwijali się do samego końca. Gdy zrozumieli, że nie mają już nic odkrywczego do powiedzenia, po prostu rozwiązali zespół. John Coltrane zgadzał się na różne komercyjne sugestie firmy Impulse – płyty z jazzowymi balladami czy nagranie z Duke’iem Ellingtonem. A jednak również rozwijał się do samego końca. A przecież w latach 60. nie było jeszcze jasnej mowy o sprzedawaniu się – to gadka, która tak naprawdę narodziła się podczas komercjalizacji punk rocka i nowej fali. Pop stał się mocarny, wszędobylski, nieznośny, podstępny jak rajski wąż, natomiast niezależna scena zaroiła się od niezbyt utalentowanych pretendentów, którzy nie mieliby swej szansy w latach 60. Co dalej miał robić taki Miles Davis, który współtworzył bebop, cool jazz, hard bop, modern jazz lat 60. i nowatorskie fusion ery „Bitches Brew“? Co w tym złego, że zaczął grać pop jazz, skoro zagrał już wszystko? Dlatego myślę, że zarzut komercjalizacji jest zarzutem wtórnym. Najważniejsze jest to, czy robisz coś dobrze, czy kiepsko. Nie można robić ciągle tego samego, choćby wszyscy fani właśnie tego od ciebie oczekiwali.

Bunt postrzegasz również jako element tao? Czy istnieje jeszcze w czystej odseparowanej od zależności rynkowej formie?

Dzisiaj bunt jest o wiele trudniejszy, niż w latach 80. Wtedy „wróg“ był dużo bardziej wyrazisty, wszystko jawiło się jako czarne i białe. Dzisiejszy „Szatan“ stał się niewyraźny, wtopił się w tło. Jest tyle łatwych ścieżek, kreacja podległa niewiarygodnej atomizacji i postępującej inflacji wyrazu. Trudniej się buntować przeciwko czemuś, co się ciągle rozmywa. Kapitalizm? Konformizm? Matriks? Jaki, gdzie? A jednak zmaganie szlachetnego z bylejakim jest faktem. Mamy to wszystko w “Polskim gównie”. Kilka znaczeniowych den, złożone postaci bohaterów, których charakterystyka przypomina warstwy cebuli. Obieramy cebulę z jej wszystkich warstw, a na końcu nie zostaje nam nic. Nie ma czegoś takiego jak wnętrze cebuli, natura cebuli. Zanim dojdziemy do tego “nic”, mamy jednak różne, relatywne warstwy i poziomy. Z punktu artystycznego widzę te wszystkie poziomy, warstwy, wyraźnie widzę walkę i czarno-biały podział. Natomiast jako buddysta wiem, że to tylko złudzenie.  Z perspektywy absolutnej, czy, powiedzmy, humanistyczno-holistycznej, nie ma żadnej walki, nie ma żadnego podziału. Nie ma popu i sztuki, komercji i punka, nie ma podziału na Tranzystory i Kombi. Istnieje wspólnota ludzkiej kreacji, dojmująca potrzeba wyrażania i komunikacji z innymi. Możemy usiąść ze wszystkimi przy wigilijnym stole i napić się herbaty. Na scenie panuje jedność – z wykonywaną muzyką, z zasłuchaną publicznością. Natomiast gdy schodzimy ze sceny, zaczynają się te wszystkie wywiady, oceny, przepychanki w ramach walki o byt, bo nagle budzi się w nas ten dyskryminujący umysł, który konstatuje podziały, nazywając rzeczy po imieniu. W tym właśnie świecie relatywizmu jest miejsce na bunt, wkurw i niezgodę. Bez względu na to, ile masz lat, jak bardzo jesteś dojrzały, możesz powiedzieć: nie zgadzam się, pierdolę taki stan rzeczy. Tak było ze mną w przypadku „P.O.L.O.V.I.R.U.S.a“ oraz „Polskiego gówna“. Ja jestem dość konfrontacyjny – wymagam szacunku dla swojego, indywidualistycznego punktu widzenia. Mam też świadomość tego, że nie jestem jedynym niezależnie myślącym gościem na tej scenie. Są tacy twórcy jak Lechu Janerka, Brylu, Grześ Nawrocki czy Budyń, jak Świetlicki, Rudnicki czy Shuty. Jest ich oczywiście dużo więcej – ci wszyscy artyści reprezentują interesujące punkty widzenia, z którymi warto się zapoznać. Współczesny świat usiłuje zamienić nas wszystkich w konsumentów. Okej, bywajmy konsumentami, ale bądźmy świadomi, twórczy i wybiórczy! Nie pozwalajmy wciskać sobie tandety i kitu, które stają się coraz bardziej sformatowane. Uprawiajmy sztukę, która działa terapeutycznie, wyrażając nas samych i pomagając innym odkrywać prawdę o nich.  To są istotne sprawy, dla takich wartości warto się buntować. Bunt to prostu jedna z artystycznych metod wyrażania niezgody na miałkość i bylejakość, na uniformizację i konformizm. Odpowiadając na Wasze pytanie – ta niezgoda jest częścią większej zgody na ludzką różnorodność. Nie każdy musi się buntować czy być fanem muzyki niezależnej.

Masz 45 lat.

Dokładnie. Czas umierać.

No, ale masz 45 lat, wydałeś książkę, kończysz film, celebrujesz dziesięciolecie Transistorsów. Trochę przełomowy czas.

To prawda, dość przełomowy. Zawsze bulgotało mi w głowie od pomysłów, miałem setki teorii na temat sztuki i świata. Cały czas się uczę, moja wiedza i doświadczenie zatacza swoisty krąg. Uczę się być partnerem i ojcem, grać na gitarze, uczę się karate i wiedzy o budowie kosmosu i teoriach kwantowych. Uczę się nie czuć bardziej wyjątkowy od innych ludzi na ulicy. Każdy ma prawo i umiejętność, żeby stworzyć swój świat i swoją sztukę.  I do tego wracam, medytując na poduszce, bo moja wyjątkowość jest wyjątkowością jedermana. Każdy jest wyjątkowy, każdy może być kreatywny, trzeba tylko poruszyć pewne struny. To tak jak z naturą Buddy. Jesteśmy kreatywną przestrzenią, możemy w pewnym stopniu wymyślić swoje życie, uczynić je bardziej inspirującym i godnym. Każdy człowiek, który chodzi po ulicy, ma dokładnie taki sam skład chemiczny, takie same możliwości. Jesteśmy formą, która wynikła z pustki. Pustka nie oznacza nicości, oznacza brak ograniczeń i nieskończone możliwości. Dlatego nie ograniczam się do robienia jednej rzeczy, choć często słyszę sugestie, że powinienem się skupić na muzyce. Ale ja się skupiam na muzyce! Mam po prostu trochę więcej energii i pracuję nad tym, żeby nie zanikła. Staram się żyć w taki sposób, żeby realizować swoje marzenia – czy to będzie kolejna płyta, czy też książka albo film. Sam nie wiem, co mi jeszcze przyjdzie do głowy. W moim astrologicznym diagramie Uran jest bardzo blisko Słońca, które jest w znaku Wagi. Ponoć oznacza to, że popierdolone pomysły i nagłe zwroty akcji to mój trademark.

Film zdaje się być niezłym kolażem. Z jednej strony jest niszowy z drugiej strony masz nazwiska z pierwszych stron gazet.

Mówiłem już wcześniej, że nie chcę, żeby film był do końca offowy, Niezależny ideowo – tak, jak najbardziej, ale też uniwersalny w przekazie. Dlatego po nakręceniu pierwszej partii zdjęć wraz z Grześkiem Jankowskim podjęliśmy decyzję o zmianie scenariusza i postawieniu na większą ilość zawodowych aktorów. Zbiegło się to też z moimi teatralnymi doświadczeniami w nowohuckiej Łaźni Nowej i gdańskiej Miniaturze. Zrozumiałem, jak można uruchomić zawodowców, a jak naturszczyków. Bez tych pierwszych, nieudanych zdjęć i bez moich teatralnych prób nigdy bym się tego nie dowiedział. Błędy są znakomitą, choć często bolesną nauczką. W naszym wypadku po prostu kosztowną.

Dużo jest w Tobie sprzeczności. Buddyzm i punk rock. Koncert w Komprachcicach i audycja w Roxy.  Mimo to, wszystko dobrze gra.

Wszystko da się pogodzić. Jest czas na bunt i niezgodę, jest też czas na pogodzenie się ze sobą i z innymi. Nie ma w tym żadnej sprzeczności. Byłbym głupkiem, gdybym nie starał się pojednać ze światem. Ten punkt widzenia niewątpliwie zawdzięczam buddyzmowi Zen, tysiącom godzin spędzonych na medytacyjnej poduszce. Bez tego doświadczenia pozostałbym w świecie, pełnym bulgoczących teorii, konfliktów, podziałów na obozy Szołbizjan i Patafizyków… Dlatego buddyzm pozostaje też filozofią, która wyjaśnia niedualizm relatywnego i absolutnego. W świecie relatywnym zdarza mi się buntować, w świecie absolutnym – po prostu afirmuję. Cieszę się, że żyję, że mogę mieć rodzinę, tworzyć, wyrażać się na wiele sposobów. Wszyscy jesteśmy adeptami na ścieżce i myślę, że to jest cholernie inspirujące. Po prostu takie codzienne, uważne praktykowanie życia. Mam taką metodę – nie kijem go, to pałką. Pałką w czoło! Niech się obudzą! Niechże ja się obudzę! Nie wiem, kto mi dał do tego prawo, ale po prostu czasem odczuwam taką potrzebę. Gdybym jej nie odczuwał, pozostałbym jazzowym kontrabasistą albo zamknął się w klasztorze. Ale to właśnie ta potrzeba każe mi się zmieniać i robić to, co robię. Jeśli któregoś dnia każe mi grać pop, będę grał pop – z szatańskim uśmiechem na ustach.

 

fot. archiwum artysty

 

One Comment on “Wszyscy jesteśmy z gówna i złota – Tymon Tymański”

Comments are closed.