Świdnicki Festiwal Spektrum 2019 – less waste, more films – Zuzanna Majer

fot. Jerzy Wypych
Tegoroczny Festiwal Spektrum skupiony był na kinie relacji. Na relacjach rodzinnych, związkowych, relacjach ze swoim ciałem, ciałem innych czy wreszcie relacjach z bogami, obiektami, wydarzeniami i ideami.

 

Trochę banał, wiem. Prawie każde kino można podciągnąć do opowieści o relacjach. Oglądając filmy w Świdnicy, miałam jednak nieodparte wrażenie, że twórcy zmagają się z tym tematem bardziej niż zwykle. Nie ma w tym nic dziwnego, jako że zdecydowania większa część festiwalu była oddana w ręce autorom młodym, do 35 roku życia. Stało się tak za sprawą połączenia się dwóch świdnickich imprez filmowych: Świdnickiego Festiwalu Spektrum i Międzynarodowego Festiwalu Filmów Dokumentalnych „Okiem Młodych”. Fuzja ta sprawiła, że program pękał w szwach i był bardzo zróżnicowany.

Bardzo ucieszyła mnie spora ilość filmów ze Skandynawii; to właśnie one pokazywały relacje z ciałem, zarówno w kontekście dojrzewania i spatologizowanej społecznie seksualności, jak i używania ciała do osiągania swoich celów. Bezpretensjonalne Intymne wyznania Sary (Sara’s Intimate Confessions) w reżyserii Emilie Blichfeldt z brawurą i przymrużeniem oka komentują gierki damsko-męskie w środowisku studenckim. O potrzebach seksualnych bohaterka filmu rozmawia ze swoją animowaną, wyemancypowaną waginą. Film zgarnął wyróżnienie specjalne w konkursie „Okiem Młodych” – fabuła. Główną nagrodę w tej kategorii dostał inny skandynawski film – Kultura (The Culture) Ernsta De Geera. Ten elegancki film o orkiestrze z Oslo śmiało rozwija się w stronę małej katastrofy, unikając przegadania, a za to irytując widza w najlepszym tego słowa znaczeniu. Trzecim filmem z północy, który został doceniony przez jury (nagroda specjalna od osób z niepełnosprawnościami z Warsztatu Terapii Zajęciowej w Mokrzeszowie) w tegorocznej edycji festiwalu, był norweski Chłopiec, którego zjedzono (Boy Gets Eaten) Sebastiana Lagerkvista. Tym razem dojrzewanie z perspektywy chłopięcej, doprawione kompleksem Edypa w wydaniu horrorystycznym. Wszystkie te obrazy mimo humoru miały gorzki społeczny wydźwięk.

Filmem również z północy, choć skandynawskim go nazwać nie mogę, który co prawda nie zdobył żadnej nagrody, ale za to na pewno miejsce w moim sercu – jest Zorg II, estońska animacja w reżyserii Auden Lincoln-Vogel. Stworzona w wielu technikach opowieść o ambicjach, pieniądzach i przemyśle filmowym z perspektywy przybysza z obcej planety wykonana z szaloną starannością (głównie przy użyciu ulotek reklamowych z supermarketów) była zdecydowanie najlepszą produkcją w tej technice na tegorocznym festiwalu. Jurorzy mieli inne zdanie, gdyż główną nagrodę w sekcji dokumentu zdobyła, o dziwo, inna animacja. O Nie masz dystansu Kariny Paciorkowskiej, jest głośno od jakiegoś czasu. Film był nominowany do różnych nagród i zdobył wyróżnienie na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Animowanych Animator. Pokazuje, że tak się wyrażę, jak kobiety w Polsce mają przejebane. Tak w skrócie. Bo nie szanują i nie lubią ich ani politycy, ani mężczyźni, ani inne kobiety.

Opowieści o Polsce było na tym festiwalu więcej. Warto, moim zdaniem, zwrócić uwagę, na próbę pokazania tego kraju oczami przybysza, czyli na Plac Wolności Ming-Wei Chianga. Próba nie do końca udana, bo zaledwie dotykająca tematu, ale podkreślająca wielki rozdźwięk między rozumieniem tej samej rzeczywistości widzianej z różnych perspektyw. Jest to relacja zagranicznego studenta z łódzką codziennością i jego starania, by zrozumieć właściwie, co go otacza.

Porzućmy na chwilę smutną Polskę i popatrzmy na równie smutne Wyspy. Najnowszy film Kena Loacha, Nie ma nas w domu (Sorry, we missed you), przejeżdża widza walcem. I tak ma być. Głęboko społeczne kino Loacha zawsze ukazuje konflikty na kilku płaszczyznach, w tym oczywiście jednostka kontra system, ale też konflikty pokoleniowe, które w Nie ma nas w domu, są na drugim czy też trzecim planie. Historia składa się bardzo prostych elementów: ojciec rodziny stara się wyjść z błędnego koła fuch, kredytów, czynszy i podatków za sprawą ryzykownego posunięcia, jakim jest dołączenie do firmy kurierskiej, zarządzanej przez bezdusznego szefa, który mami go obietnicami o godności i równości (You don’t work for us, you work with us). Żona głównego bohatera jest opiekunką osób starszych i wkłada w to zajęcie serce, co sprawia, że praktycznie nie ma jej w domu. Oboje rzadko widzą swoje dzieci, które jak to dzieci pakują się w przeróżne kłopoty. W wyniku kilku splątanych ze sobą zwrotów akcji błędne koło zamienia się w równię pochyłą. Następujące po sobie wydarzenia są brutalnie dosłowne, pozbawione postprodukcyjnego retuszu i jak w życiu, a nie w filmie, czasami po prostu nigdzie nie prowadzą. Jak zawsze u Loacha i tutaj osobnym bohaterem jest akcent, podkreślający przynależność do klasy społecznej. Jak zawsze i tutaj kamera stoi blisko niesprawiedliwości i wyzysku. Co uderza, to to, że zarówno młodzież, jak i wspomniane starsze osoby, z którymi pracuje główna bohaterka, są w zasadzie pogrążone w apatii. Dla nikogo nie ma przyszłości ani nadziei. Nie ma nas w domu, był ostatnim filmem, który oglądałam tego dnia i wyszłam z niego dość przejęta, bardzo identyfikując się z bohaterami. Z iluzji wspólnoty interpretacyjnej i wspólnoty losów, w jaką z tego powodu wpadłam, wyrwał mnie głos młodej dziewczyny, stojącej nieopodal: Ja pierdole, czekałam, aż ten typ w końcu umrze, ile można się męczyć? – narzekała wysokim głosem – gdyby ten film potrwał dwie minuty dłużej, to bym sobie rozerwała tętnicę szyjną…

Ja na żadnym filmie nie miałam ochoty się okaleczać, a nawet z niestygnącym zachwytem obejrzałam 130-minutowy dokument o Diego Maradonie, z którego również wyszłam poruszona, choć z powodu silnej niechęci wobec piłki nożnej, nie mogłam się raczej z bohaterem utożsamić. Jest to, rzec można, trzecia część biograficznej trylogii Asifa Kapadii, po Amy i Sennie, z tą różnicą, że tym razem reżyser zmierzył się z jeszcze żyjącym bohaterem. I zdecydowanie wyszedł z tego spotkania zwycięsko.

Ostatnim tytułem, o którym chcę wspomnieć, jest również pominięty przez jury Festiwalu Spektrum kolumbijski kandydat do Oskara – Monos, oddział małpkolumbijsko-ekwadorskiego reżysera Alejandro Landesa.

Film powstawał na wysokości ponad czterech tysięcy metrów nad poziomem morza, co wiązało się z wieloma problemami technicznymi. Pierwszego dnia, po tym, jak muły wniosły cały sprzęt na górę, operator kamery dostał ataku epilepsji i musiał być zniesiony na dół. „Każdy miał swój dzień” mówił Landes „każdy przy tej produkcji płakał”. Płakał również sam reżyser, kiedy musiał być hospitalizowany z powodu stresu i wyczerpania. Był to, jak mówią twórcy, boot-camp, bez bieżącej wody i prądu z racjonowanym wyżywieniem i grupą nastoletnich naturszczyków, którzy szczękali zębami z zimna… Z tego wszystkiego urodziła się wspaniała hipnotyczna opowieść o oddziale Monos, dzieciach-żołnierzach gdzieś w Ameryce Południowej, kierowanych przez tajemniczą Organizację, która wydaje rozkazy przez radio i jednocześnie kontroluje każdy aspekt ich życia. Dzieci muszą pilnować więźnia, amerykańskiej pani doktor i opiekować się krową, którą przyprowadza im łącznik-karzeł. Głównie jednak bawią się (i strzelają z automatów) na podobieństwo małych dzikich zwierzątek, jednocześnie będąc dziećmi i żołnierzami, pozbawione klasycznych wzorców badają granice, które okazują się niezwykle płynne. Granice płci, wieku, władzy i oczywiście dobra i zła. Nie będę silić się na festiwal porównań literacko-filmowych, choć te czasem same cisną się na usta. Landesowi udało się stworzyć elektryzującą mroczną baśń o tajemniczych siłach, które kierują życiem, pełną nasyconych niezdrowymi kolorami zdjęć i poszarpanej muzyki, skomponowanej przez Micę Levi, wzmagającej tylko poczucie zagrożenia i zagubienia.

Nie pisałam o rzeczach, które mi się nie podobały, bo szkoda na to czasu w życiu, ale też dlatego, że tegoroczny Festiwal Spektrum miał bardzo mocny skład. Znakomita większość filmów była co najmniej dobra. Żałuję, że nie udało mi się zobaczyć wszystkich tytułów, na które ostrzyłam zęby. Świetnie, że takie kino ma szanse pokazać się w Świdnicy i zrobić małe zamieszanie w mieście. Jest to dobry moment, by wybrać się na Dolny Śląsk i zobaczyć coś innego niż duże, znane wrocławskie festiwale. Zwłaszcza że Spektrum i „Okiem Młodych” odbywają się już od wielu lat, a frekwencja na niektórych filmach była niedostateczna.

Osobną kwestią, o której warto wspomnieć i za którą organizatorom należą się duże brawa, jest ekologiczny profil tegorocznego festiwalu, który promuje rozwiązanie less waste. Zgodnie ze smutną prawdą, że życie w duchu zero waste jest niemożliwe w miejskich warunkach, wykonano mały, ale bardzo ważny krok w tym kierunku. Bo przecież ostatnią rzeczą, jakiej świat potrzebuje, jest produkcja kolejnych plastikowych identyfikatorów, setek plakatów i jeszcze większej ilości jednorazowych kubków do kawy.

Organizatorzy życzą sobie, żeby za pięć lat wszystkie festiwale były less waste. A my, cóż, gorąco się do tego życzenia dołączamy.

Strony festiwalu:

::Spektrum Festiwal::

::Facebook Festiwalu::

Fot. na stronie głównej: @Jerzy Wypych

→ Magazyn Prowincja objął wydarzenie matronatem medialnym.