Śmierć z lotu ptaka – recenzja “J. jak jastrząb”- Zuzanna Majer

Czytanie książek o śmierci pomaga przybliżyć nam ten niewyobrażalny temat tak opornie poddający się opisom i niełatwo ulegający formie. Głęboka ciekawość tego, co tak naturalne, a jednocześnie tak nieuchwytne, skłania nas do sięgania po takie książki jak Wszystko, co najważniejsze… Oli Watowej, Historię podróży i śmierci Jana Reverzego, czy Spiralę Anne Philipe. Wszystkie wyróżnia wyjątkowość języka, pewne zwycięstwo nad tematem. Dlaczego to istotne? Bo sztuką jest wybrać język, którym można pisać o śmierci. Nietrudno wpaść w pułapkę, opowiadając o bólu i żałobie, wypełnić gotowe wzorce: banał, sentymentalny kicz albo nudny patos. Dlatego książkę J. jak jastrząb Helen Macdonald czytałam z ciekawością i obawą.

Opowieść otwiera niespodziewana śmierć ojca autorki, fotoreportera, którego będziemy trochę poznawać w retrospekcjach z dzieciństwa Helen. Mimo tego jednak, że we wspomnieniach jest zabawnym, mądrym człowiekiem i wspaniałym towarzyszem wypraw, do końca pozostanie on postacią enigmatyczną, milczącą. Jakby przekroczył granicę i stał się niepoznawalny. Jego córka Helen, poza tym, że wykłada w Cambridge i wydaje tomiki poezji, od dziecka była zapaloną miłośniczką ptaków, a później sokolniczką. Borykając się z depresją po jego śmierci, kupuje młodą samicę jastrzębia, nadaje jej imię Mabel i zamyka się z nią sama w domu na całe tygodnie, opisując krok, po kroku swoją relację z dzikim stworzeniem. A ono zabiera ją w podróż do innego świata, z oddali.

Wszystko, na co patrzył jastrząb, było realne i nakreślone linią cienką jak włos, wszystko inne obracało się w nicość

Nie można jednak bezkarnie porzucać świata, on zawsze w końcu upomni się o to, co mu należne. Dlatego w tej historii co chwila napotykamy na pewne zgrzyty; przechodnie wdzierają się siłą do świata bohaterki, ona sama wpada w paranoję, a jastrząb w pewnym momencie myli ją z ofiarą. Helen ucieka, chce patrzyć na świat oczami na wpół oswojonego ptaka, który niejako użycza jej wglądu w swoją rzeczywistość, zamknąć się w jego locie, w jego potrzebach i ich realizacjach. Na poły dziczejąc, sama zabija upolowane przez Mabel króliki w odruchu ludzkiego współczucia, by ptak nie zaczął ich jeść żywcem, stawiając się w roli decydenta losów. W próbie ponownej kontroli nad życiem, którą utraciła wraz ze śmiercią ojca, śmiercią, która zawsze się wydarza, niezależnie od naszej w nią wiary.
Główny wpływ na to, jaką ostatecznie formę przyjęła J. jak jastrząb miała książka Goshawk T. H. White’a, którą Helen czytała w dzieciństwie i której serdecznie nie znosiła za okrucieństwo, z jakim autor odnosił się do swojego jastrzębia. Książka ta wpada jej w ręce, gdy jest dorosła, właśnie teraz, i inicjuje podróż w czasie. White’a znamy z nieśmiertelnej serii baśni arturiańskich, a o jego życiu i pasjach wiemy bardzo niewiele. Całe życie walczył ze swoimi słabościami, odrzucając siebie, swój homoseksualizm i sadomasochistyczne skłonności. Był postacią tragiczną, niezwykle samotną, wzbudzającą jednocześnie współczucie, odrazę i podziw. U Helen Macdonald pojawia się jako sokolnik; śledzimy jego błędy i zmagania z dzikim ptakiem o imieniu Gos.

Dlaczego wybrała właśnie jego? Dlaczego uznała, że musi o nim napisać? White nikogo nie stracił, ale też szukał schronienia, całe życie uciekał przed sobą samym w zderzeniu z normalnym światem. Ukrył się w przeszłości, w micie sokolnika, który miał być samowystarczalny. Macdonald nazywa White’a najbardziej samotnym człowiekiem na świecie. „Muszę o nim pisać, ponieważ przy mnie był. Układając jastrzębia, prowadziłam bezgłośną rozmowę z uczynkami i pracami dawno nieżyjącego człowieka, podejrzliwego, ponurego, który postanowił poddać się rozpaczy”. Dla White’a wyszkolenie Gosa miało być aktem, który go ocali. Tak samo Mabel miała niejako ocalić Helen.

Ta równoległa opowieść znowu zwiększa dystans wobec prywatnej tragedii, którą przeżywa autorka. Te przerwy czasami szarpią spójnością książki; brakuje nieco równowagi między fragmentami dotyczącymi ojca, oswajaniem Mabel a historią White’a i jego walką z upartym jastrzębiem. Temat utraty czasami blednie i zanika, a na pierwszy plan wdziera się problematyczne życie osamotnionego pisarza, który w dzień nieumiejętnie układa zdezorientowanego drapieżnika, a wieczorem upija się do nieprzytomności i pisze łzawe autoanalizy.

Może dzięki przeniesieniu ciężaru na oczyszczone z formy i literackości wyznania White’a autorka unika opisywania w taki sposób własnych emocji. Studiując cudze cierpienie, używa go, by jej własne miało czas wyrosnąć w piękną frazę, oblec się w złote pióra, zebrać się w sobie, jak ptak do odlotu. Pessoa pisał o umiejętności wcielania bólu w pewną idealną postać: „Najpierw musimy stworzyć w nas drugie Ja, które będzie brało na siebie całe nasze cierpienie”. Wprowadzając postać White’a, Helen broni się przed pokusą wylania całego, niezmierzonego żalu, przed natychmiastową ulgą, którą mogłoby to przynieść. Jest to zabieg prawdziwego, czujnego i uważnego pisarza, który nawet głębokie emocje jest w stanie wynieść do poziomu uniwersalnego, a jednocześnie nadać im jednostkowy charakter.

Jest w życiu taki czas, kiedy się spodziewamy, że świat zawsze będzie pełen nowości. A potem nadchodzi dzień, w którym sobie uświadamiamy, że wszystko potoczy się całkiem inaczej. Dostrzegamy, że życie będzie się składało z wyrw. Nieobecności. Strat. Czegoś, co było i już tego nie ma. Zdajemy sobie również sprawę, że musimy żyć dalej wokół tych luk i pomiędzy nimi, choć możemy sięgnąć ręką tam, gdzie coś się kiedyś znajdowało, i natrafić na napiętą martwotę przestrzeni, w której przebywają wspomnienia

Dostrzegamy, że teraz już będziemy musieli zmagać się z tymi wyrwami w naszej prywatnej historii, z brakiem, wiecznym brakiem, który nas wysyła w dziwne rejony samotności, w rejony obsesji i zagmatwania. W dzieciństwie zwykle żyjemy w złudzeniu nieśmiertelności własnej i świata, który nas otacza. Potem następują pęknięcia, po których wspinamy się w kierunku dorosłości.

Helen Macdonald, pisze szczerze, ale oszczędza nam naprawdę prywatnych momentów. Tych pełnych grozy i rozpaczy. Nie pokazuje się bezpośrednio w sytuacjach, które mogą napełnić nas niesmakiem. Relacjonuje nam etapy utraty i opisuje to z właściwym poetom bolesnym dystansem. J. jak jastrząb jest przykładem na to, że poeci powinni brać się za prozę, nawet autoterapeutyczną. Udowadnia, że opowieść o utracie kogoś bliskiego może być elegancka i bardzo smutna, jak ktoś, kogo widzimy z daleka przez okno.

Dlaczego wybieram taką literaturę, oddalającą się od przedmiotu cierpienia? Bo literatura powinna być w formie, wymaga pewnych kompromisów i narzędzi uwodzenia. Bezpośrednie relacje, obrazy nagiej rozpaczy na wielkim ekranie, rejestr krzyku i świeża krew – to wszystko dobrze odnajduje się w dziennikarstwie, tej jętce jedniodniówce natrętnej teraźniejszości. Literatura przez przenoszenie doświadczeń w wymiar vita conplentativa ma szanse pozostać czasoodporna i otwiera się na wielokrotność odczytań. Helen Macdonald uwodzi nas swoim bólem i opowieścią o nim, dzięki formalnym wyborom, jakie podejmuje. Być może dzięki temu ta książka nie zniknie w powodzi bezpośrednich relacji i ktoś w przyszłości sięgnie po nią, chcąc przyjrzeć się śmierci z lotu ptaka.

large_jastrzab_okladka  Helen Macdonald

  J. jak jastrząb

  Przełożyła Hanna Jankowska

  Wydawnictwo Czarne

  Wołowiec 2016