Siedem dni po końcu świata – Jakub Belina-Brzozowski

>>> Jakub Belina-Brzozowski jest doktorantem na Wydziale Filozoficznym UJ. W kwietniu i maju przeprowadzał badania terenowe wśród uchodźców tybetańskich w Nepalu.

Sobota

Sobota jest jedynym w Nepalu dniu wolnym. Wstaję po 8, jem posypane chili pale i alu (podpłomyki z ziemniakami – przyp. aut.), ruszam w stronę mojej ulubionej kawiarni, gdzie spędzam dwie godziny nad kawą i gazetami. Jest po 11. Płacę za kawę i wchodzę po schodach do Dharma Book Center – księgarni, w której sprzedawcą jest znajomy Tybetańczyk. Niczego dziś pewnie nie kupię, ale przyjemność sprawia mi samo dotykanie książek, leniwa rozmowa w obcym języku, zapach kurzu, który zostaje na palcach, gdy odkładam obłożone tanią folią dzieła na miejsce.

Kilka minut później, gdy palce pokryte są już ciemnym pyłem, budynek zaczyna się trząść. Wymieniamy spojrzenie z Tybetańczykiem (ma siwe, upięte w kok włosy), w tej samej chwili krzyczymy: gjug (biegnij – przyp. aut.). Rzucamy się do schodów i zaczynamy biec na dół. Jeszcze nigdy nie byłem tak niepewny następnego kroku: czuję, że kamienne stopnie mogą rozpaść się pod moimi stopami, w ciele rozpływa się wyraźna, lodowata świadomość, że każdy skurcz mięśni może być tym ostatnim.

Schody w końcu się kończą, jeszcze kilka metrów ciemnego korytarza, lekko się zataczając wybiegamy na otwartą przestrzeń. Lądujemy gdzieś na skraju stłoczonej grupy Szerpów i Tybetańczyków. Dwie ciemnowłose, niskie nastolatki klęczą i płaczą ze strachu.

W tej grupie spędzamy kolejnych kilkadziesiąt minut. Uderzenia są coraz słabsze, ale nikt nie wierzy, że najgorsze jest już za nami. Jedna ze staruszek leży skulona w kłębek na ziemi, kurczy swoje ciało tak bardzo, że można pomylić ją z niemowlęciem, 40-letni mężczyzna gładzi jedną ręką jej plecy, drugą – głowę trzyletniego syna. W moim ciele płynie gęsta, zimna substancja. Tak jakby ktoś wpuścił do żył zmrożony, krwisty mus. Robię zdjęcia, spaceruję wzdłuż boków naszej nieregularnej, złożonej z ludzkich ciał figury.

Gdy wstrząsy na jakiś czas ustają, zaczynamy ruszać się z miejsc. Boudhanath jest niemal nienaruszone, ze stupy (sakralna budowa buddyjska – przyp. aut.) odpadło trochę tynku i kilka cegieł, na ścianach kilku okolicznych domów widać niewielkie pęknięcia i rysy. Ruszam w kierunku mojego tybetańskiego domu. Na podwórzach mijanych klasztorów, na każdej większej otwartej przestrzeni, widzę grupy stłoczonych, wystraszonych ludzi. Dostaję telefon od moich gospodarzy, są na podwórku Yarlung – tak nazywa się okoliczne boisko do gry w uwielbianego przez Tybetańczyków badmintona.

*

W Yarlung spędzimy następne dni. Jest nas około trzydziestki. Sami Tybetańczycy i ja – tybetańskojęzyczny biały. Śpimy na dywanach i materacach rozłożonych na nieco popękanym betonie. Nad głowami wisi olbrzymia, brezentowa płachta, która chroni nas przed słońcem i deszczem. W Yarlung są toalety i bieżąca woda. Dzięki temu nie dopada nas epidemia zatruć pokarmowych, która dotyka w tych dniach dziesiątki tysięcy Nepalczyków.

O skali trzęsienia dowiaduję się z Polski. W naszej okolicy zginęły trzy osoby, nikt nie spodziewa się kilku cyfrowych liczb ofiar, które pojawiają się w zagranicznych mediach. Nie mamy dostępu do Internetu ani telewizji, nie rozumiemy, co tak naprawdę się stało. Ludzie na drugim końcu świata wiedzą to od nas lepiej.

Pierwszego dnia, gdy wstrząsy są jeszcze silne, siedzimy skupieni w grupie, po każdym uderzeniu kładziemy sobie ręce na kolanach, stara, rachityczna Tybetanka zaczyna nucić modlitwę do Palden Lhamo – jednego z ochronnych bóstw Tybetu. Wszyscy dołączają się do chóru, dzieci (jest tu małe przedszkole, jestem jednym z niewielu młodych, którzy nie dorobili się jeszcze potomstwa) wpatrują się w nas zdziwionymi, okrągłymi oczami. To one znajdują się przez wiele godzin w centrum naszej uwagi: są jedynymi, które nie wiedzą, że powinny trzymać się z daleka od stojących w pobliżu budynków. Co kilka minut łapiemy je w pół i przynosimy z powrotem do naszego ciasnego kręgu.

 

Jakub Belina Brzozowski
Niedziela

Wydaje mi się, że jestem spokojny: wiem, że najgorsze już za nami, rankiem wymykam się więc z naszej kryjówki, kupuję rozchwytywane przez gąszcz rąk gazety. W drodze do Yarlung zaskakuje mnie najmocniejszy z aftershocków, niewiele słabszy od pierwszego uderzenia. Wbiegam na najbliższe podwórko, poruszam się szybko i pewnie, tak, jakby to, że świat zaczyna trząść się w posadach, było dla mnie rutyną. I tylko potem, wieczorem, kilka razy łapię się na tym, że tym razem nie drżą posady ziemi; dygoczą tylko moje nogi.

Poniedziałek

W poniedziałek uderzenia są coraz słabsze. Kilka razy wymykamy się do domów, by zabrać stamtąd ubrania i dodatkowe koce.

Nad naszym mieszkaniem żyje jedyny znany mi pies-dachowiec. Gdy byłem tu pół roku temu, był jeszcze szczeniakiem: miał zaropiałe oczy, biegał niezdarnie po betonowym tarasie, który usłany był jego zaschniętymi odchodami.

W ciągu ostatnich kilku miesięcy znacznie urósł, właściciel naszego domu zbudował mu na dachu budę, do której przywiązał go metalowym łańcuchem. Uwięziony pies-dachowiec jest bardzo agresywny. Gdy tylko ktoś pojawia się na tarasie, rzuca się wściekle, podnosząc swoim impetem złożoną z desek i blach budę.

Teraz, gdy wychodzę na chwilę na taras, słyszę tylko pisk i kwilenie. Pies-dachowiec leży skulony przy misce nieruszonego jedzenia, na mój widok wskakuje ze strachu na dach swojej budy; instynktownie rozumie, że jej wnętrze nie jest już dla niego bezpieczne.

Wtorek

Czwartego dnia po trzęsieniu decyduję się spać w domu. Jeszcze przed zamknięciem oczu dwa razy zrywam się z łóżka: czuję, że ziemia znowu zaczyna drżeć, na szczęście drgania ustają w chwili, gdy jestem już gotów do ucieczki na zewnątrz. Za trzecim razem zmuszam się do pozostania w miejscu; dzięki temu orientuję się, że trzęsie się już tylko moje ciało.

Na posiłki chodzę nadal do Yarlung; moja rodzina wciąż śpi na dworze. Zostaje tu zresztą większość tych, którzy przybyli tu w sobotę. Prawie każdy ma w rodzinie małe dziecko, które zginąć może od rozchybotanej przez mały wstrząs szafki czy domowego ołtarza.

Przy obiedzie (ryż, smażone ziemniaki, zabarwione curry kwiaty kalafiora) starsza siwowłosa Tybetanka pyta mnie, gdzie byłem w trakcie trzęsienia. Opowiadam jej o wizycie w księgarni i chwiejnym biegu po schodach. Ona mówi:

Ja byłam wtedy w domu, na drugim piętrze. Kiedy uderzyło, położyłam się na podłodze i zaczęłam powtarzać: „mamo”. A przecież moja mama nie żyje od ponad dwudziestu lat i nie mogła mi pomóc. Kilka minut potem pomyślałam też o Guru Rinpocze ( legendarna postać buddyzmu tybetańskiego, miał nawrócić Tybetańczyków na buddyzm – przyp. aut.), powtarzałam więc na przemian: „ama lak” i „Guru Rinpocze”, cały czas nie ruszając się z miejsca. Tak znalazł mnie mój bratanek, wyszarpnął mnie z domu siłą; od tego czasu, to chyba już trzy albo cztery dni, jestem tutaj. Ale „ama lak” i „Guru Rinpocze” powtarzam w myślach przy każdym najmniejszym wstrząsie.

Jakub Belina Brzozowski

Jakub Belina Brzozowski

Środa

Rano, po śniadaniu w otworzonej na nowo kantynie, przychodzę do Yarlung. Na podwórku kręci się kilkunastu mnichów i poubieranych w bluzy „Free Tibet” młodych Tybetańczyków. Dowiaduję się, że jedni i drudzy niezależnie od siebie rozpoczynają dziś wolontariat dla ofiar trzęsienia; zostaję dokooptowany do młodych.

Tego dnia w wielkich garach gotujemy dziesiątki kilogramów risotto. Oprócz ryżu jest w nim trochę grochu, marchewki i pomidorów. Potem pakujemy je w foliowe, szczelne opakowania: dwie osoby wrzucają jedzenie dużymi chochlami, kolejna dorzuca do środka plastikową łyżeczkę, ostatnia (ja) zapina opakowanie i wrzuca je do leżącego przy stole kartonu.

Przygotowujemy kilkaset porcji, dwoma skuterami i zapakowanym po brzegi samochodem ruszamy do centrum Katmandu, które ucierpiało w trzęsieniu dużo bardziej niż położona na peryferiach miasta Boudha. Mijamy kilkanaście zawalonych domów, wielkie obozowiska porozkładanych w parkach i na boiskach namiotów. Chwilami czuć niemiłosierny fetor – większość mieszkańców stolicy załatwia się teraz na dworze.

Docieramy do jednego z miejskich szpitali. Podłączeni do kroplówek poszkodowani leżą na dworze pod gigantycznymi, foliowymi płachtami. Zastanawiam się, ilu z nich śpi tutaj na własne życzenie: szpitalne sale mogą wydawać się teraz śmiertelną pułapką.

Robię im kilka zdjęć. W chwili, gdy wciskam spust aparatu, czuję się ohydnie; ale robię je.

Większość jedzenia biorą od nas odwiedzający; szpital zapewnia wyżywienie wszystkim pacjentom. Lekarz, który odprowadza nas do bramy szpitala, dziękuje za pomoc, ale prosi, by następnego dnia jechać do Sankhu lub Bhaktapuru:

Here… everything under control. There… it’s out of control.

Jakub Belina Brzozowski

Jakub Belina Brzozowski

*

Wieczorem rozmawiam z moim znajomym, buddyjskim lamą.

Zadzwoniłem do ojca. Mieszka w Yolmo jego wioska bardzo ucierpiała, pozawalała się jedna trzecia domów. Myślałem, że w samochodzie osobowym zawiozę im tyle zapasów, ile się tam zmieści. Powiedział, że jeśli mogę przysłać pomoc dla wszystkich 500 osób, to będzie bardzo szczęśliwy, ale jeśli przyślę pomoc dla 490, jeśli zabraknie czegoś dla choćby kilku rodzin, to ludzie rzucą się na siebie z pięściami.

*

Ktoś z Polski wysyła mi wiadomość: „Coś we mnie zazdrości ci, że możesz tam teraz być”.
Czwartek

W nocy budzą mnie samoloty. Przelatują nisko, dom drży tak, jak przy niewielkim trzęsieniu; ciało jest spięte, po otwarciu oczu jestem od razu gotów do biegu.

Niewyspany spędzam poranek przy pakowaniu risotto. Po obiedzie zasypiam na środku boiska Yarlung. Samochód rusza do Sankhu beze mnie. Kiedy się budzę, jestem zawiedziony.

Zastanawiam się, skąd bierze się moje rozczarowanie: wiem przecież, że poradzą sobie świetnie beze mnie. Czy tak bardzo chcę nasycić się ludzką wdzięcznością? Czy też po prostu żałuję, że nie mogę zobaczyć na własne oczy ruin tego miasteczka?

Czuję, jak po ciele rozpływa się ciepły, dławiący wstyd.

Piątek

W piątek gotujemy niemal od świtu; przed południem w kartonach jest 1051 porcji naszego risotto.

Ruszamy w teren około pierwszej. Wszyscy ubrani jesteśmy w niebieskie plastrony „Tibetans for Nepal”. Chętnych na wyjazd jest więcej, niż miejsc w ciężarówce – w końcu mieści się nas tam dwunastka. „Wczoraj spałeś, dzisiaj jedziesz” – mówi moja tybetańska znajoma, Diki, wciskając mnie na przednie siedzenie.

Jedziemy w stronę Bhaktapuru – miasta, które w Dolinie Kathmandu ucierpiało najbardziej. Pierwszy raz zatrzymujemy się w wiosce kilka kilometrów od celu. Ulice są pełne gruzu po zawalonych domach, które rozsypały się tak, jakby ktoś zbudował je z ziaren kaszy czy ryżu.

Niby cegły, ale sklejają je chyba gównem – komentuje Szierab, nasz kierowca, gdy wysiadamy z ciężarówki.

Za ruinami rozbite są namioty i wielkie płachty brezentu. Obok nich widać połacie dojrzewającego zboża. Dołącza do nas grupa wolontariuszy z Nepalu, pomagają nam poruszać się pomiędzy rozsianymi po okolicy obozowiskami. Z dwunastki robi się nas dwudziestka dwójka, do rozdawania jedzenia potrzeba nie więcej niż sześciu osób; większość grupy stoi więc bezczynnie. Po chwili w ruch idą aparaty. Kilkoro z nas pomaga, a pozostali dokumentują – sumiennie, minuta po minucie. Ambiwalencja tego, co tutaj robimy, staje się nieznośna: widzę, że pomagamy, że trafiliśmy do naprawdę potrzebujących, ale widzę też, jak narcystycznie masturbujemy się naszą dobroczynnością.

Przy czwartym lub piątym obozowisku jeden z wolontariuszy proponuje, że weźmie ode mnie aparat i zrobi mi zdjęcie w chwili, gdy wręczam komuś jedzenie. Odmawiam – on prosi więc, bym zrobił mu zdjęcie z kobietą, której dał właśnie kilka porcji ryżu.

W dwie godziny rozdajemy ponad połowę jedzenia. Z pozostałym jedziemy do pobliskiego szpitala. Tutaj po kartony z ryżem wychodzi personel: poprzedniego dnia, gdy lokalny restaurator przyszedł tu oddać nadwyżkę kurdu (słodki nepalski jogurt – przyp. aut.), tłum stratował go i złamał mu rękę.

Pozostaje godzina do zmroku; zamiast do domu, ruszamy stamtąd w kierunku centrum Bhaktapuru. Nie mamy już ze sobą jedzenia, a zatem brak nam szlachetnego pretekstu: idziemy po prostu napawać się ruinami. Chowam aparat; wraz z każdą minutą „zwiedzania”, nabieram do siebie coraz więcej obrzydzenia.

Sobota

Nie idę pomagać. Zamiast tego po śniadaniu ruszam do otwartych już kawiarni, siadam w jednej z nich, zamawiam capuccino, za którego cenę mógłbym kupić tu komuś porządny posiłek. Jest obrzydliwie słodkie: to dobrze, od czasu trzęsienia pochłaniam tutaj olbrzymie ilości cukru

Po jakimś czasie do mojej kawiarni wchodzi duża grupa mnichów i białych ludzi. Są z jednego z buddyjskich NGO, omawiają tu szczegóły pomocy, jakiej udzielą następnego dnia wioskom, do których nie dotarł nieudolny nepalski rząd. W rozmowie padają kwoty, których nigdy nie widziałem na oczy. Mają do pomocy dwa helikoptery i kilkanaście ciężarówek.

And please, take some videos and a lot of photos this time – prosi białoskórą kobietę szczupły, energiczny tulku (reinkarnowany buddyjski lama – przyp. aut.), którego twarz znam z plakatów – The world should see it.

***

I choć coś się we mnie burzy, choć mam ochotę zaprotestować, zdaję sobie sprawę, że tulku ma rację. Wiem, że by świat pomógł, musi najpierw usłyszeć, musi zobaczyć, musi doznać szoku i nasycić się ludzką tragedią. Wiem, że motywacje tych, którzy pokażą to światu, w ogóle się nie liczą: granica pomiędzy narcyzmem i altruizmem jest niewidoczna, rozpływa się gdzieś na horyzoncie szarości. Rozumiem, że my, pasożyty, które pod płaszczem zainteresowana i pomocy karmimy swoje samopoczucie czyimś nieszczęściem, chcąc nie chcąc pomagamy naszym karmicielom. Że jeśli nie będziemy przypominać o nich światu, to świat po kilku tygodniach o nich zapomni, zostawi tych ludzi w namiotach, w których latem dopadnie ich monsunowy deszcz, a po nim – himalajska zima. Będą wtedy umierać wolniej, mniej widowiskowo; w liczbach, które nie przebiją się na pierwsze strony gazet.

Nepal jest jednym z najbiedniejszych państw świata. Większość ludzi żyła tu w fatalnych warunkach i potrzebowała pomocy jeszcze przed tym, gdy nawiedził ich Koniec Świata. Nie musicie czuć się pasożytami. Nie musicie obsesyjnie zastanawiać się nad swoimi motywacjami. Ale pomóżcie. Jeśli tylko możecie, pomóżcie.

Jakub Belina Brzozowski

Jakub Belina Brzozowski