Prowincja jest brakiem (zaprzeczeniem) miejskości

Mauga Houba-Hausherr – malarka, łączy obraz ze słowem >>>> 

To początkowo czysto demograficzne stwierdzenie pozostanie takim, dopóki nie   wypełnimy go naszym wyobrażeniem (ideą) tego, co uważamy za prowincjonalne  i miejskie. Od tego właśnie momentu wszystko zaczyna być trudniejsze. Żeby zilustrować, co mam na myśli, chcę opowiedzieć pewną historię. Na najbardziej na świecie wysuniętym na północ placu kempingowym, na skraju osiedla Skarsvag, na norweskiej wyspie Mageroy, siedziałam sobie w jadalni, gdy wszedł tam starszy pan, z którym poprzedniego dnia zamieniłam kilka słów. Poznałam też wtedy jego żonę i dowiedziałam się, że właśnie realizują swoją wielką skandynawską podróż, którą od wielu lat ciągle przesuwali na czas emerytury. Mężczyzna, zanim wszedł do jadalni, zatrzymał się przy recepcji, więc pomyślałam, że również w spełnionych marzeniach nie wszystko przebiega gładko. Okazało się, że w nocy jego żonę zaczęły bardzo boleć zęby i wkrótce stało się oczywiste, że tylko lekarz może złagodzić jej ból.

_Mauga-net

Czy taki lekarz egzystuje na wyspie, a przynajmniej w rozsądnej od niej odległości, to było pytanie, z którym zwrócił się do Sybill, pochodzącej z Holandii żony gospodarza, zajmującej się recepcją i odpowiadającej na wszystkie możliwe pytania gości. Ta bez wahania zapewniła go, że w odległym o 10 kilometrów głównym porcie wyspy, Honningsvag, praktykuje od wielu lat niemiecka dentystka. W tym samym też momencie nawiązała z nią kontakt telefoniczny i jeszcze tego samego dnia ustaliła  termin wizyty. Starszy pan z ulgą wrócił do żony, aby przekazać jej tę nieoczekiwanie radosną wiadomość. Co ma ten mały incydent wspólnego z prowincjonalizmem? Uważam, że celowy podział owych właściwości, które przeciwstawiają sobie miasto i wieś, z gruntu jest fałszywy. A przynajmniej, że nie są one tak wyraźne i jednoznaczne, jakby nam się zdawało. Oczywiście, nie można zaprzeczyć, że wyżej wymieniona wyspa Mageroy na Morzu Północnym, która, statystycznie rzecz biorąc, ma zaledwie jednego mieszkańca na kilometr kwadratowy, może sobą reprezentować to, co pod pojęciem prowincji rozumiemy. Jednakże tego, co jest esencją opisanego zdarzenia, tej bezpośredniej i natychmiastowej chęci niesienia pomocy jako znaku prawdziwej empatii, doświadczyłam także i w miastach. Znaczy to, że powszechnie opisywane kontrasty pomiędzy tradycyjno-konserwatywnymi wartościami, i tym samym dość ciasno pojmowaną odpowiedzialnością za innych, a indywidualną anonimowością naszych metropolii po prostu nie istnieją. Również na opolskich podwórkach i ogródkach można przeżyć to, czego normalnie możemy spodziewać się tylko na prowincji. W siegerlandzkiej wsi widziałam na festynie rzygającego w krzakach wójta, tak samo jak w pewnym powiatowym mieście na Śląsku pijanego burmistrza, który przed publicznością robił z siebie błazna. Z drugiej strony − wracając do Mageroy − tam, obok Holenderki Sybill, niemieckiej dentystki i również z Niemiec pochodzącej artystki-plastyczki, amerykańskiego gastronoma i co najmniej dwóch Polaków oferujących latem turystom wędkowanie na Morzu Północnym, znalazło miejsce wielu innych, nieznanych mi ludzi różnych narodowości. Ten ilościowy stosunek obcych do miejscowej ludności świadczy o internacjonalizmie, który w wielu miastach nie istnieje. Wprost przeciwnie, można powiedzieć, że Mageroy jest mniej prowincjonalne niż niektóre nudne ludzkie osiedla zwane miastami. W każdym razie poznałam na tej tak zwanej prowincji wielu postępowych, innowacyjnych i kreatywnych ludzi. Dlatego też nie jest to dla mnie uciążliwe, gdy do najbliższego kina jest dalej niż do następnego miasta. Prowincję z jej ograniczeniem i przejrzystością utożsamiać ze spokojem i nudną, zapobiegliwą idyllą, która żyjących na wsiach ludzi jako tradycyjnych, konserwatywnych, także kołtuńskich, mniej wykształconych i niezainteresowanych kulturą stempluje, jest w swojej rygorystycznej wyłączności tak samo błędem, jak twierdzenie, że w mieście należy spodziewać się zawsze tętniącej życiem „miejskości”, zawsze o wysokim poziomie wydarzeń kulturalnych, które konsumowane są przez głodnych życia, na wszystko co nowe otwartych, tolerancyjno-liberalnych ludzi. To nic więcej, niż teoretyczne, ale faktycznie niedopuszczalne uproszczenie, które w najlepszym przypadku ułatwia wzajemną separację. I dokładnie właśnie to, to celowe odgraniczanie się, jest może największym błędem, którego ofiarą pada zarówno wywyższający się i posuwający aż do arogancji w patrzeniu z góry na prowincjusza miastowy, jak również wieśniak, który podniesionym wskazującym palcem ostrzega przed kryminalnością i złym powietrzem w miastach. Czy nie jest raczej tak, że człowiek potrzebuje jednego i drugiego, że miasto nie może się obyć bez wsi, a wieś bez miasta? I czy to nie przypadkiem suma wszystkich tych atrybutów, których używamy do oddzielania się, nie jest przesłanką do pełnej i wartościowej egzystencji? Jeżeli chodzi o moje obrazy, mogę powiedzieć, że artystyczne przełożenie tych bezspornie obezwładniających pejzaży północnej Skandynawii na motywy malarskie jest tak samo pociągające, jak tych z przemysłowych Katowic czy Zagłębia Ruhry. Czym jest więc prowincja? Podsumowując, chciałabym moją odpowiedź sformułować tak: prowincja to część naszego myślenia, które nie pozwala nam tego, co inne, obce lub przeciwne, akceptować, a przy tym stawia nas − może nieświadomie − po dwóch stronach sztucznej granicy.

zebrała: Małgorzata Sobolewska
Prowincja 11 (2011)