O Admiralette – Michał Szymański

Admiralette - Andrzej Tucholski

Podobali Wam się “Piraci z Karaibów”? Mi tak sobie, nawet mniej z każdą kolejną częścią. A “Najdalszy brzeg”? Bo mi bardzo, choć nie wydaje mi się, by komukolwiek zrobiło różnicę, gdyby statek zastąpić tam sunącym przez pustynię wozem . Z tym większą radością witam na scenie fantastyczno-literackiej człowieka, który potrafił napisać morską fantasy faktycznie tchnącą bezkresnym oceanem. Książkę, o której mowa poniżej, przeczytałem z przyjemnością i chętnie wrócę po więcej. Panie i Panowie: Admirałówna.

W chwili kiedy otrzymałem propozycję zrecenzowania tej niepozornej publikacji tytuł i projekt okładki kojarzyłem już z internetowego linka, który jakimś sposobem trafił do mnie przez Facebooka, gdzie autor zamieścił notkę zachęcającą do zakupu jego produktu. Nie jestem fanem modelu promocji zastosowanego przez pana Tucholskiego i jego wydawców. Mój nabyty cynizm na próby spoufalania się w materiale reklamowym reaguje odruchowym wycofaniem. Nie zmienia to jednak faktu, że robotę wykonano rzetelnie – zostałem poinformowany o istnieniu towaru, który mógłby mnie poważnie zainteresować. Z jednej strony estetycznie jestem na nie, z drugiej – chylę czoła przed wysiłkiem włożonym przez autora w proces wydawniczy (książkę wypuściło selfpublishingowe Wydaję.pl) i akcję reklamową. Dobrze jest mieć pasję. Ten człowiek ją ma. Przystąpiwszy do lektury, przekonałem się o tym jeszcze solidniej.

Admiralette - Andrzej Tucholski

Będę krytyczny, będę rzeczowy. Obiecuję. Ale to za chwilę. Najpierw trochę emocji.

Przeczytałem w moim życiu naprawdę dużo fantastyki. Nie są mi również obce różnego sortu morskie opowieści. Mimo to, nie spotkałem dotąd ani jednej książki, która z taką łatwością przenosiłaby czytelnika na pełne morze. Czy to zasługa kreślonych z rozmachem opisów morskiego krajobrazu, czy też nagromadzenia sugestywnych scenograficznych detali, czy może postaci, zaskakująco pełnokrwistych jak na debiut i mówiących do siebie barwnym, żywym, potocznym językiem – nie wiem. (Tak naprawdę to wiem, że wszystkiego, ale pytania retoryczne się nie starzeją.) Jeśli chodzi o wymiar immersyjności świata przedstawionego – książka niszczy. Choćby dla drzemiącej w niej żeglarskiej atmosfery dobrze będzie do niej wrócić po premierze drugiego tomu.

Fabuła zapowiada się prosto, niemalże typowo dla gatunku – we flocie szykuje się bunt. Tyle, że to nie jest taka sobie zwykła flota – miejscem akcji jest pływające niepodległe państwo, ogromny zlepek tysięcy statków zamieszkiwany przez wielokulturowy naród żeglarzy, w swoim własnym świecie uważany prawie za legendę. Tym samym schemat “bunt na morzu” zamienia się w polityczną intrygę na dużo większą skalę, a zmagania głównej bohaterki nabierają nieco więcej dramatyzmu. Pomysł w oczywisty sposób odnosi do “Morskiego Ludu z Ziemiomorza”, z tą różnicą, że u Le Guin kraj na morzu był postacią epizodyczną, a u Tucholskiego – zyskał rangę bohatera zbiorowego cyklu, co dało mu pole do rozwinięcia porządnej, szczegółowej wizji swojego tworu, która to wizja jest naprawdę urzekająca. Również jedyne lądowe państwo, do którego w pierwszym tomie żeglarze zawijają, zapowiada się obiecująco, choć, jak na razie, nie da się o nim zbyt wiele powiedzieć.

Duże brawa za wyobraźnię.

Sporo sympatii budzą bohaterowie – zwłaszcza admirał Floty i jego córka, główna osoba dramatu, prywatnie mój ulubiony rodzaj postaci żeńskiej: żywa, pełna energii, źle reagująca na próby kierowania jej postępowaniem. Wybór dorastającej dziewczyny na bohaterkę tej opowieści wydaje się trafiony – jej emocje i spontaniczne działania dobrze współgrają z tempem opowieści oraz nakręcają awanturniczy klimat, który udziela się czytelnikowi. Dobra robota, dobrze zapowiadający się opowiadacz. Z chęcią zobaczyłbym na półce księgarni komiks autorstwa Tucholskiego – wszystkie zalety jego powieści w takiej formie błyszczałyby dużo jaśniej.

Edytorsko książce niewiele da się zarzucić – czytałem wersję EPUB, przeglądałem PDF, trafiło się co prawda kilka literówek, ale to już, niestety, standard w tym przemyśle. Nie miałem jeszcze okazji trzymać w ręku wydania fizycznego, ale wierzę, że ładnie prezentowałoby się na półce biorąc pod uwagę bardzo przejrzysty projekt okładki i ładną, czytelną czcionkę (DeviantArt pozdrawia selfpublishing). Językowo autor trzyma równy, “przezroczysty” poziom współczesnej polskiej fantastyki. Kilka razy odniosłem wrażenie, że nie do końca przemyślał znaczenie użytego słowa, ale takie potknięcia debiutantowi można wybaczyć. Spodobał mi się sposób prowadzenia dialogów: potoczny, przy tym bardzo realistyczny, a wcale nie wulgarny. Choć pewnie nie każdemu się spodoba – bardziej konserwatywni czytelnicy będą narzekać na nieliteracki styl tworzenia literatury.

Za udany eksperyment uważam również częste dzielenie tekstu dodatkowymi “enterami” na mniejsze bloki, wyniesione, jak przyznaje sam autor, z długotrwałej blogerskiej praktyki takiego właśnie ramowania tekstu. Mają one oddawać upływ czasu w sposób odmienny niż ten, prezentowany za pomocą tradycyjnej tabulacji, co się udaje bo rzeczywiście wymuszają nieco inny rytm czytania, dając twórcy nieco większą kontrolę nad jeszcze jednym elementem odbioru powieści. Dobry pomysł.

Podsumowując, do wzięcia jest bardzo solidne, przyjemne w odbiorze czytadło. W żadnym razie literackie arcydzieło, za to naprawdę dobra awanturnicza opowieść w sam raz na deszczowe lato czy wylegiwanie się z książką na plaży. Czekam na księgę drugą. Naprawdę czekam.

Admralette - Andrej Tucholski

Andrzej Tucholski “Admiralette”, Wydaje.pl

 

materiały fotograficzne i okładka >>> www.jestkultura.pl/2014/admiralette-wielka-premiera-mojej-pierwszej-ksiazki/

2 Comments on “O Admiralette – Michał Szymański”

Comments are closed.