Nowozelandzka ofensywa – Top of the Lake

Jak dużo możecie powiedzieć  o nowozelandzkiej kinematografii nie używając słów Peter Jackson i Władca Pierścieni? Pewnie niewiele. Jest szansa, że niedługo się to zmieni bo sytuacja w krainie owiec i hobbitów pod względem produkcji telewizyjnej ostatnimi czasy wygląda nadspodziewanie dobrze i, co ciekawe, wcale nie za sprawą filmów przyrodniczych. Top of the Lake, produkcja, którą Jane Campion rozpoczyna romans z małym ekranem, ma nastrój skandynawskiego kryminału i siłę rażenia Miasteczka Twin Peaks.

TOP OF THE LAKEJuż po obejrzeniu psychodelicznej, fluorescencyjnej czołówki, na której głowy jeleni lecą przez ekran przy akompaniamencie niepokojącego motywu muzycznego, można spodziewać się, że nie będzie to klasyczna historia o detektywie z depresją poszukującym zaginionego dziecka (chociaż, dla ścisłości, właśnie w ten sposób należałoby zarysować główny wątek serialu). Detektyw Robin Griffin, policjantka z wielkiego miasta, wraca na rodzinną prowincję teoretycznie aby być bliżej chorej matki, praktycznie bo, ścigana demonami przeszłości, ucieka przed spokojnym życiem u boku narzeczonego. To jednak nie ją poznajemy w pierwszej sekwencji pilotowego odcinka, a dwunastoletnią Azjatkę, Tui (Jacqueline Joe), która bez słowa opuszcza szkolny autobus, przemierza  ciemny las i powoli, z obojętnym wyrazem twarzy wchodzi po szyję do jeziora. Dlaczego właśnie tam? Czym jest tajemnicze jezioro – miejscem zbrodni, śmierci, źródłem nadziei? Jedno wiadomo: miejsce akcji, Laketop,  to nie wioska na Mazurach, żaglówek na horyzoncie i kormoranów na niebie brak, a miasteczko zasiedla cała plejada obleśnych typów i typków, na czele z ojcem Tui, Mattem Michamem i wytatuowaną bandą jego synalków. Bardziej prawdopodobne więc, że na tafli pojawią się spuchnięte zwłoki aniżeli kroczący po wodzie zbawiciel.

Po wyłowieniu z jeziora, okazuje się że Tui jest w 5 miesiącu ciąży. Griffin usiłuje wyciągnąć z niej informacje o ojcu dziecka/ gwałcicielu ale dwunastolatka zostawia tylko enigmatyczną notkę. Parę dni później dziewczynka znika. Poszukiwania niby się toczą ale wiadomo, że tak naprawdę nie chodzi o zaginione dziecko. Szafy mieszkańców kryją wiele trupów, a zniknięcie Tui to tylko pretekst aby je z nich powypuszczać.

W Top of the Lake najciekawsze są postacie kobiece: po pierwsze główna bohaterka, która toczy samotną krucjatę przeciwko skorumpowanemu światkowi  szowinistycznych policjantów oraz zacofanych zwyrodnialców zamieszkujących miasteczko. Trzeba przyznać, że ma kobieta tupet – jej pomysł, aby przebadać DNA każdego jednego mężczyzny w Laketop w celu ustalenia kto zgwałcił małoletnią Tui jest o tyle karkołomny co godny pochwały. Moss, ciągle jeszcze kojarzona dosyć niefortunnie z poparzoną psychopatką z Przerwanej lekcji muzyki, nieźle radzi sobie jako targana wątpliwościami twardzielka, choć trzeba przyznać, że mogłaby trochę bardziej przyłożyć się do szlifowania australijskiego akcentu. Prawdziwą gratką jest jednak kreacja Holly Hunter. Wciela się ona w enigmatyczną guru komuny dla kobiet po przejściach, kierującą swoim haremem z subtelnością pacjenta psychiatryka ze zdiagnozowanym syndromem Tourette’a i charyzmą Dalai Lamy.

Prawdopodobnie należałoby również wspomnieć, że produkcja Top of the Lake stoi na wysokim poziomie i że zamysł, aby zdjęcia nasycić zimnymi, monochromatycznymi barwami zaskakująco dobrze sprawdza się w okolicznościach przyrody do tej pory kojarzonej przede wszystkim ze wściekło-zielonymi pagórkami hobbitlandii. Jednak słuchając opowieści jednej z bohaterek na temat jej romantycznej relacji z gorylem, a zaraz potem wnikając w tajemnice umysłu szaleńca biczującego się przy grobie własnej matki, trudno skupić się na kunszcie operatora. Absurdalna i wciągająca wycieczka w głąb najniższych ludzkich instynktów – tylko w kapokach, wrażliwcy zostają w domu.

Karolina Pałys