Momenty, których się nie da zapisać

Rozmowa z Wojciechem Waglewskim, liderem zespołu VooVoo. Rozmawiają Jowita Lis i Stanisław Bitka.

10714140_750521561649898_8020225408663920981_o

S: Parę lat temu w Krakowie, podczas spotkania z Wojciechem Mannem i Grzegorzem Turnauem, powiedział Pan bardzo interesującą rzecz na temat odbioru muzyki w Europie…

Europa ma salonowy odbiór muzyki, dlatego ja lubię muzykę rockową, bo ona zakłada jakieś uczestnictwo publiczności. Mój przyjaciel Mamadou Diouf z Senegalu, kiedy pojawił się Europie, był wstrząśnięty tym, że muzyki można słuchać na siedząco. Dla niego to jest kompletnie porażająca sytuacja – on nie jest w stanie przy muzyce usiedzieć.

To, o czym wtedy mówiłem, to jest taka anegdotka pewnego muzykologa. Już nie pamiętam w jakiej książce ja przeczytałem, ale była bardzo mądra i, myślę, bardzo dobrze opisująca różnice w podejściu do muzyki. Otóż jest to historia z sympozjum, które odbywało się gdzieś w Szwajcarii, gdzie spotkali się muzycy i muzykolodzy ze wschodu, i z kultury europejskiej. Oczywiście, przy okazji odbywały się koncerty. Podczas sympozjum wystąpił też Hindus. Podobały mu się koncerty, ale był zaskoczony prezentowanym tam podejściem do muzyki. Uwagę zwracano bowiem na trzy elementy, jego zdaniem najmniej istotne: na melodię, choć przecież melodia się pojawia kiedy ktoś mówi, sam język jest melodią; harmonię, która również się pojawia sama – wystarczy, że trzy osoby mówią jednocześnie; i na rytm, który jest z kolei czymś danym człowiekowi przez puls w organizmie… Zapytano Hindusa, czym więc jest muzyka, a on odpowiedział, że muzyka jest tym, co jest między tymi elementami. To jest bardzo mądre i ja też tak pojmuję muzykę.

S: Czyli w Pańskiej twórczości stara się Pan szukać tego, co jest pomiędzy?

To są emocje. Muzyka to jest walka między intelektem, a emocjami. Ja bardzo nie lubię takich recenzji z koncertów, że ktoś przychodzi i wszystko analizuje. Cała moja radość z muzykowania polega na szaleństwie. Jako zespół niczego nie planujemy. Piosenki są napisane w pewnym porządku, to jest nasz punkt wyjścia. Nienawidzę takich opisów koncertów, że: “Tu było za długo a tu było za krótko”. Oczywiście, jeśli się improwizuje, jeśli się szaleje, zdarzają się koncerty złe. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że gramy czasami złe koncerty. Wypuszczamy się na wielką wodę i to, jak się w niej poczujemy, zależy od tego czy między nami coś, mówiąc kolokwialnie, “zatrybi” i czy ludność to podejmie. To jest ta przygoda, która nas nieustannie pasjonuje.

Mamy też to szczęście, że spotykamy nieprawdopodobnych artystów. Na ostatniej płycie jest to Alim Quasimov – muzyk absolutnie genialny. Miałem okazję, może jeszcze dwukrotnie w życiu, być na scenie z ludźmi genialnymi.

Wszyscy mamy tak samo, czy Don Cherry, czy Quasimov. To znaczy, że muzyką dla nas nie jest zagranie piosenki, tylko to, co się wydarzy w trakcie grania. To jest wielka wyższość muzykowania nad każdym innym rodzajem sztuki. Pisarz musi poczekać, aż go wydrukują, malarz musi czekać, aż farba wyschnie, a my tworzymy efekt na bieżąco – mamy momenty, których się nie da zapisać. Nawet jeśli ukazują się płyty koncertowe, to tam nigdy nie oddają tego, co się naprawdę na koncertach dzieje. To jest wspaniałe.

J: Mówił Pan i o emocjach, i o intelekcie. Proszę powiedzieć, jak przedstawiają się te proporcje przy komponowaniu płyty?

To jest bolesne, ale ten intelekt musi zadziałać. Muzyka jest czymś takim, co potrafi być interesujące jedynie dla samych muzyków. Ja traktuję ten zawód, w którym należy kształcić się pod okiem jakiś mistrzów. Zawsze miałem mistrzów w życiu i uważam, że to jest najlepsza metoda uprawiania sztuki – znalezienie sobie mistrza i słuchania, co on ma do powiedzenia. Tych mistrzów bezpośrednich miałem paru, ale za mistrzów uważam też fantastycznych ludzi, których widziałem na koncercie, np. Milesa Davisa. Nie mogłoby być nic gorszego niż granie w zespole Milesa Davisa, on był dla swoich muzyków niezwykle okrutny! Ale Miles mnie przekonał, że można muzyką improwizowaną tak zbudować dramaturgię, że będzie ona strawna nawet dla dziennikarzy TVN Style. Wtedy uwierzyłem, że intelekt można włączyć. Byłem wielokrotnie na koncertach wybitnych artystów, które były nudne, bo zabrakło owego myślenia o dramaturgii. Niezwykłe, jak można sknocić najlepsze rzeczy. W związku z czym, ten intelekt jest niezbędny, tak jak ten element szaleństwa. Czasami z przykrością muszę największe wzloty Mateusza czy kolegów z zespołu, brutalnie „stłumiać”. Ale tak trzeba, bo ja mam świadomość, z racji podglądania wielkich mistrzów, że to może być wtedy fajne tylko dla nas.

VV_1
fot. Pepito

S: A jak ocenia Pan zastępcę Alima? Mój kolega zasugerował w kolejce, że może to alterego Mateusza ? No bo w Polsce Alim nie jest zbyt znany…

Alim to człowiek, który ma nagrodę UNESCO, taki odpowiednik Nobla. No nie jest znany, choć wydawałoby się, że w erze Internetu ta muzyka staje się bliska…

To jest tak, że Mateusz śpiewa z duszy. On podąża za tym, co usłyszał i robi to fantastycznie, bo właśnie tam są jego emocje. Alim to mistrz konkretnego stylu, on przywrócił światu pieśni mugham, które zostały wpisane do dziedzictwa narodowego. Jest to człowiek, który operuje bardzo konkretną techniką, tak jak i jego córka Farghana. Natomiast Mateo robi to wszystko bardzo emocjonalnie. Trzeba pamiętać, że Mateusz jest głównie saksofonistą w tym zespole. Wydaje mi się jednak, że ta dusza i serce, którą Mateo wkłada w to śpiewanie jest czasami nawet ważniejsza niż technika. Z resztą z nami, jako zespołem, w ogóle jest tak, że my bardzo dużo czerpiemy od wszystkich mistrzów, z którymi się spotykamy. Mateusz swojego czasu nauczył się od zespołu mongolskiego techniki gardłowej.  To są takie elementy, które trochę po omacku podkradamy. Janerka też przychodził na nasze koncerty mówiąc o tym, że chce coś zerżnąć. My też zrzynamy – od każdego kto się gdzieś pojawi, ale mamy swój język i to się w końcu staje nasze. Mateusz jest Mateuszem i jest nieporównywalny z Alimem.

S: Jak mówimy o zastępstwach, jak z perspektywy czasu ocenia Pan grę Michała Bryndala [zastąpił on zmarłego Piotra “Stopę” Żyżelewicza  red.]. Trochę czasu już minęło, ale zastąpienie Stopy to niesamowicie trudne zadanie…

Ta płyta to oceniła, a jest to bardzo trudne. Myśleliśmy o tym, żeby już nie grać, żeby dać sobie spokój. Mimo wszystko, to jest zespół oparty na osobowościach. Wydaje mi się, że strata każdego człowieka jest do uzupełnienia, pod warunkiem, że za niego wchodzi ktoś z własną twarzą. Początkowo popełnialiśmy błąd, bo szukaliśmy muzyków grających podobnie do Stopki. To nas troszkę zmęczyło i to był błąd.

Michał wszedł jak kogucik. Nie do końca wiedział co gramy. Przyszedł ze środowiska jazzowego, koledzy się nabijali, że: “ze staruchami będziesz grał, przestań, Budka Suflera” (śmiech). Nie wiedział, że to jest w ogóle forma improwizowana… To wszystko było dla niego “nówka sztuka”  i w rezultacie bardzo się w to wkręcił. Ostania płyta ze Stopką Wszyscy muzycy to wojownicy to była mocna rockowa płyta i wiedziałem, że to nie jest to, co Bryndu lubi. Podczas koncertów zobaczyłem, że on ma bardzo konkretny pomysł na granie. Jest nieprzekupny, więc przestałem pewne rzeczy od niego egzekwować, bo wiem że on ma dobry gust i wie, o co chodzi. Płyta Dobry wieczór jest w dużej mierze zdeterminowana przez Brynda. On tam robi swoje interpretując moje pomysły na utwory, co wychodzi fantastycznie. To człowiek, który ma swoją osobowość. I to jest fajne.

Troszkę nas śmierci dotknęło w tym zespole, wszystkie te momenty były złe, ale mam świadomość, że chociażby z powodu tych śmierci trzeba grać. Chociażby po to, żeby nagrać płytę dedykowaną Stopce.

Fot[1].Tomek Sikora PHT_2748 DVD 58
fot. Tomek Sikora

S: Jak już wszystkich obgadujemy, przejdźmy do Karima. Znowu wziął kontrabas…

To była moja sugestia. Kiedy wszedł Bryndu wiedziałem, że w takiej mocnej muzyce, która choć fajna na dużych stadionach, on źle się czuje. Nie będzie więc to miało takiego wymiaru i kopa jaki miało ze Stopką. Bez niego ta muzyka straciła sens i nie ma co się bawić w to dalej. Wymyśliłem sobie taką koncepcję, że skoro Bryndu, jak my wszyscy, lubi zmiany dynamiczne, żeby raz było cicho raz było głośno, a najbardziej lubianym instrumentem przez Karima jest kontrabas to zróbmy tak: nie wracajmy już do takiej nu-jazzowej formy jak na Voo Voo z kobietami, tylko zagrajmy rock&rolla, bardziej przypominającego jakieś tam rockabilly, ale też rock&rolla z taką przyczajką, tak by kontrabas mógł się fajnie sprawdzić. Poza tym nie ma w Polsce zespołów rockowych z kontrabasistą, a Karim jest naprawdę dobry. Po koncertach promującym tę płytę, wiemy że to tak miało być.

J : Jest Pan określany jako specjalista od duetów. Czy to ze Stańką, czy z Maleńczukiem. Jak do tego dochodzi? Czy to są oficjalne zaproszenia, własne prywatne inicjatywy?

Każdy duet ma swoją historię, długo by opowiadać. Kiedyś dawno temu Maleńki mówił, że trzeba by nagrać płytę. A potem był taki festiwal w Warszawie związany ze sztuką filmową i ja tam grałem we wszystkich możliwych kombinacjach. Zapytali, czy bym nie zagrał duetu z Maleńkim. Jako że właściwie kiedyś o tym myśleliśmy, to powiedziałem “może tak”. Więc Maleńki przyjechał do mnie. Mieliśmy zrobić próbę, ale wypiliśmy parę butelek wina, pojechaliśmy na ten koncert i było świetnie! Na to zgadali się nasi menadżerowie i powiedzieli, że musimy wejść do studia za tydzień. I tak się stało.

J: A czy jest jakiś artysta z którym chciałby Pan jeszcze zagrać?

Nigdy w życiu nie wiedziałem, że mnie spotka taki zaszczyt wspólnego grania z  Alimem. To naprawdę był przypadek. W Rzeszowie był taki festiwal Wschód Kultury. Pomysł był taki, że artyści polscy typu Myslovitz, Hey, Voo Voo zagrali z artystami zza tej wschodniej granicy. No i oni nam najpierw podrzucili takich artystów – fantastycznych, ale mało inspirujących. I nagle, ni stąd ni z owąd, padło nazwisko Quasimova. Ja Quasimova znałem i wiedziałem, że od śmierci Nusrata Fateh Ali Khana to jest największy głos na świecie. Obserwowałem wszystko, co robi. Byłem w szoku, że takie nazwisko padło, bo ci wszyscy inni artyści i że to właśnie my możemy z nim zagrać.

Mam to szczęście, ten komfort, że nie szukam. Mam naprawdę genialnych muzyków w zespole i nie muszę nikogo zapraszać. W ogóle myślałem, żeby już nikogo nie zapraszać, ale czasami się coś takiego zdarzy.

Nie mam pomysłu, z kim bym chciał zagrać, ale różne rzeczy się mogą wydarzyć. Kiedyś gadaliśmy z Leszkiem Możdżerem. Graliśmy parę razy i było sympatycznie, ale Lechu jest strasznie zapracowany, poza tym jest związany z bardzo mocnym, zagranicznym wydawcą i to nie jest takie proste. Ma tam parę płyt, jeszcze nie wydanych, a już nagranych. A te wszystkie moje rzeczy wychodziły tak bez ciśnienia. One pojawiały się tak fajnie, że po prostu chcieliśmy pograć, a nie że musi być płyta. Czy z Tomkiem [Stańko], czy z Maleńkim, pomysł  narodził się później. Tomek pojawił się na naszej płycie, ale to, że on jest w ECM, w dużej wytwórni, sprawia, że ta cała procedura pozyskiwania artystów z najwyższej pólki bywa zbyt absorbująca.

S: Można powiedzieć, że synowie poszli w Pana ślady – na nowej płycie mamy duet z Nosowską [Nosowska nagrała z Voo Voo wersję przeboju Nim stanie się tak, red.] Jak w ogóle odbiera Pan Mamuta ?

No co ja mam powiedzieć? Przebój za przebojem! Zaskakują a wydawało mi się,że już wiele  o nich wiem. Wydaliśmy płyty kompletnie inne: nasza jest całością, opowieścią, która nie ma przebojów. A oni…  Tam każdy numer jest perełką muzyczną i tekstową i jednocześnie też układa się w eklektyczną ale jednak spójną opowieść Fantastyczne jest to ,że ciągle szukają, eksperymentują, choć mogliby spokojnie odcinać kupony od dotychczasowych sukcesów… Wypuszczają się na głęboką wodę, a nie jest to droga łatwa…

S: Podobno Beatelsi i Stonesi się umawiali: “Dobra, teraz my wydajemy płytę, a za miesiąc wy”. A tu wchodzę do sklepu i bach! Na jednej półce Dobry wieczór i Mamut!

Mamy ten sam menagment i oni nad tym kombinują, ale myślę, że odbiorców mamy innych.

J&S : My się nie zgodzimy!

(śmiech) Pamiętam, że kiedyś graliśmy koncert na Malcie. To było jeszcze przed Waglewski Fisz Emade i tam grało Voo Voo, a potem grał Fisz Emade. Jak było Voo Voo to było pełno ludzi pod sceną i na takiej skarpie. Jak skończyliśmy grać, wyszedł  Fisz Emade, cały tłum spod sceny zniknął i przyszli Ci z tej skarpy. Całkowita wymiana publiczności. Myślę, że teraz jednak te  płyty rodzinne  zbliżyły nas i nieco zjednały nasze publiczności.

Dziękujemy za rozmowę.

fotografie: voovoo.pl oraz Kamil Żyła www.kzlifespace.blogspot.com