Konno przez Amerykę Południową – historia Tadeusza Kotwickiego. Z Wiktorią Kotwicką rozmawia Zuzanna Majer

Na historię podróży Wiktorii śladami jej taty, Tadeusza Kotwickiego, trafiłam przypadkiem w Internecie na jednej z podróżniczych grup. Sama akurat w tym czasie wsiąkałam w lekturę książki Paula Theroux “Stary Ekspress Patagoński. Pociągiem przez Ameryki” i myślałam, że już ciekawiej się podróżować po Ameryce Południowej nie da. Okazało się, że byłam w błędzie.

Ale po kolei: Podróż Theroux zaczyna się metrem w 1978, w Bostonie, kończy – po przejechaniu tysięcy kilometrów niezliczoną ilością zdezelowanych i rozklekotanych pociągów – w Ziemi Ognistej. Tadeusz Kotwicki natomiast przemieszczał się dokładnie w odwrotnym kierunku, w 1995, i w przeciwieństwie do Paula Theroux, który wybrał się sam, Tadeusz miał towarzystwo – klacz Kropkę. Jeden i drugi tęsknili za rodziną, co w przypadku Kotwickiego miało zasadnicze znaczenie: z tejże tęsknoty, za żoną i córeczką, pisał listy, wiele listów, w których zawarł tak nas dziś interesujące szczegóły swojej wyprawy.
Jego podróż z Patagonii do Kolumbii jest nazywana najdłuższą samotną wyprawą konną ery nowożytnej. Jacek Kobus pisze na swoim blogu, że „jeśli ktokolwiek w przeszłości mógł był mu dorównać – to musiało to być dawno temu, może w czasach Czyngis-chana i jego bezpośrednich następców, kiedy to zapewne niektórzy ludzie wielokrotnie przemierzali cały Wielki Step, od brzegów Pacyfiku po Morze Czarne”. Niektórzy porównują go także do Kazimierza Nowaka i jego afrykańskich peregrynacji w latach trzydziestych. Te porównania nie dziwią, zwłaszcza jeśli wiemy, że zaplanowana podróż miała być znacznie dłuższa. W założeniu trasa konnej wyprawy miała prowadzić z Cieśniny Magellana do Cieśniny Beringa. W rezultacie było trochę inaczej.
W 1995 roku Tadeusz Kotwicki ląduje w Buenos Aires. Stamtąd bierze autobus na brzeg Cieśniny Magellana, by potem już poruszać się piechotą. Ma ze sobą plecak i samodzielnie zaprojektowane siodło. Dopiero w prowincji Santa Cruz trafia na ranczo, gdzie kupuje konia i przez dziesięć dni oswaja go na tyle, by móc go dosiąść. To słynna klacz zwana Kropką, na której przejeżdża Argentynę, Boliwię, Peru, Ekwador i Kolumbię; pokonują razem 10 500 kilometrów! W Kolumbii zostaje ponad miesiąc, bezskutecznie usiłując przeprawić się z koniem do Panamy. W końcu jednak musi pożegnać się z Kropką i zostawia ją pod opieką rodziny, którą poznał przypadkiem podczas swojej wędrówki. Resztę trasy przemierza rowerem, a później również konno. Swoją podróż kończy w Kansas City w 1997 roku. Stamtąd Kotwicki, motywowany tęsknotą i innymi okolicznościami, wraca do rodziny, do Wrocławia, który dotknęła wówczas wielka powódź.
To była podróż z potrzeby serca. Bez pieniędzy, wsparcia sponsorów, specjalistycznego sprzętu, nagłośnienia mediów, selfiespots i wszędobylskiego Internetu. Kotwicki na Kropce przemierzył Amerykę Południową w ponad rok, przyjmując pomoc od napotkanych ludzi, nawiązując przyjaźnie i pisząc listy do domu. Dziś, kiedy liczy się prędkość i ilość raczej niż jakość, gdzie image wielu podróżników kreują sponsorzy i spece od social mediów, a sukces wyprawy zależy od ilości lajków, rzadko już można spotkać wędrowca tego kalibru. Wiele różnych czynników sprawiło, że, niestety, wyprawa Tadeusza Kotwickiego nie jest szeroko znana, ale wygląda na to, że właśnie teraz się to zmieni, za sprawą córki podróżnika, Wiktorii, która po z górą dwudziestu latach postanowiła odbyć podróż śladami swego ojca…

Zuzanna Majer: Jak to się stało, że młoda prawniczka z Dolnego Śląska postanowiła zawiesić karierę i wszystkie inne sprawy, i wyjechać do Ameryki Południowej na kilka miesięcy? Czy planowałaś tę wyprawę od lat, czy zadziałał jakiś impuls?

Wiktoria Kotwicka: Myśl o wyprawie do Ameryki Południowej towarzyszyła mi bardzo długo. W zasadzie od początku studiów. Kiedy po pierwszym roku wyjechałam na wakacje do pracy za granicę i zarobiłam swoje pierwsze „duże” pieniądze, pomyślałam, że może przeznaczę je na taki wyjazd. Wiedziałam jednak, że muszę do tej wyprawy dojrzeć i być na nią gotowa – nie chodziło przecież o zwykłą wycieczkę, tylko o odnalezienie świadków wyprawy, o której tak niewiele mówiło się u mnie w domu, mówiły za to zdjęcia, które przez lata wisiały w salonie. Ta historia funkcjonowała trochę jak rodzinny mit, który od dziecka mnie fascynował. Wychudzony Tato, przegrywający walkę z rakiem, pod koniec życia opowiadał mi, jak często modlił się różańcem podczas tej wyprawy. Nie zdążył jednak opowiedzieć wiele więcej… Na trzecim roku wyjechałam do Hiszpanii na wymianę, żeby nauczyć się hiszpańskiego. Wiedziałam, że kiedyś będę go potrzebowała, nie wiedziałam tylko, kiedy. Po ukończeniu studiów zdecydowałam, że będę zdawała egzamin na aplikację adwokacką. Jak większość znajomych poszłam do pracy i przygotowywałam się do egzaminu. I właśnie podczas tego okresu coraz częściej myślałam o tym, że skoro zamknęłam pewien etap i nie mam poważnych zobowiązań, to może to najlepszy moment, żeby poświęcić czas na odkrycie historii wyprawy Taty. Chyba poczułam, że jestem gotowa. Tak długo męczyło mnie, że jako jego córka niewiele wiem o tej niezwykłej podróży… Nie dawało mi też spokoju to, że materiały z wyprawy są nieuporządkowane i zapomniane. I kiedy dowiedziałam się, że dostałam się na aplikację – wtedy zadziałał impuls. To może się wydawać dziwne, ale właśnie wtedy postanowiłam zrobić sobie rok przerwy.

ZM: Zacznijmy może od chronologii wydarzeń. W styczniu 2019 poleciałaś do Patagonii i co było dalej? Jak się przemieszczałaś i ile czasu w sumie spędziłaś, podróżując śladami swojego taty?

WK: Tak, moja przygoda zaczęła się w styczniu. Choć tak naprawdę w październiku. Właśnie wtedy zaczęłam czytać listy Taty do Mamy, jego dziennik, odkrywać rzeczy, o których nie miałam pojęcia. Wiedziałam, że muszę uporządkować zdjęcia. Najbardziej mnie martwiło, że nie będę umiała umieścić fotografii w ich kontekście, że razem ze śmiercią Taty ta wiedza przepadła. I wtedy okazało się, że Tato razem z kliszami w listach do Mamy wysyłał ich krótki opis. Pamiętam, że mnie to niezwykle uspokoiło. Poczułam wdzięczność, że Tato zadbał o ten szczegół. Właśnie to spędzanie czasu na czytaniu dziennika i układaniu klisz było bardzo ważnym wstępem do mojej podróży śladami Taty, którą można podzielić na dwa etapy. Pierwszy to dotarcie do miejsca, w którym Tato rozpoczął wyprawę, czyli na południowy kraniec Ameryki Południowej do Patagonii. Drugi etap to Kolumbia – czyli miejsce, gdzie wyprawa niezwykłego duetu się zakończyła. Do Patagonii wyleciałam w połowie stycznia. Spędziłam tam trzy tygodnie. Po tym czasie wróciłam do Polski, aby w połowie marca wylecieć z powrotem do Ameryki Południowej, tym razem na znacznie dłużej. W Kolumbii spędziłam cztery miesiące.

ZM: Twoim celem nadrzędnym w Argentynie było dotarcie do estancji Stag River, w której Tadeusz Kotwicki kupił Kropkę. Jak ci się udało ją znaleźć i jak wyglądał kontakt z właścicielami, zanim przyleciałaś? Z twojej relacji zrozumiałam, że się zaprzyjaźniliście?

WK: To prawda – estancja Stag River to był cel tej podróży. Państwa Johnston odnalazłam na facebooku poprzez stronę ich stadniny. Skontaktowałam się z nimi w grudniu mailowo. Pamiętam, że napisałam długiego e-maila, wyjaśniającego kim jestem i… że lecę w styczniu do Argentyny. I że naturalnie bardzo chciałabym ich odwiedzić. Ich reakcja była bardzo życzliwa, nie zwlekali z zaproszeniem mnie, ale nie byli zbyt wylewni. W zasadzie nie mieliśmy dużo kontaktu przed moim przyjazdem. Kilka wiadomości. Po przyjeździe za to dużo rozmawialiśmy. Mój hiszpański na nic się zdał, bo okazało się, że Państwo Johnston są Szkotami i świetnie mówią po angielsku. Mimo że, Tato spędził z nimi tylko kilka dni, czułam, że nie jestem tam obca. Gdy dotarłam do ich domu położonego na patagońskim pustkowiu, naszemu pierwszemu spotkaniu towarzyszyły bardzo silne emocje. Ja płakałam, w oczach Robina i Julii też pojawiły się łzy wzruszenia. Widać było, że byli bardzo przejęci. Spędziłam w ich towarzystwie tylko pięć dni, ale to wystarczyło, żeby zacieśnić więź, która narodziła się lata temu wraz z niespodziewaną wizytą Polaka zamierzającego właśnie na koniu z ich hodowli przemierzyć obie Ameryki.

ZM: W Kolumbii z kolei gościłaś u rodziny Kolumbijczyków, u których twój tata zostawił swoją towarzyszkę i siodło (i kapelusz). Piszesz, że jeździłaś na potomkach Kropki. Co jeszcze tam robiłaś? Czy spodziewałaś się, że spędzisz tam tyle czasu?

WK: W Kolumbii w domu Państwa Castaño mieszkałam aż cztery miesiące. Nie spodziewałam się, że spędzę tam aż tyle czasu. Myślałam o trzech tygodniach, a resztę z mojego trzymiesięcznego pobytu (taki był pierwotny plan) zamierzałam poświęcić na krótkoterminowe wolontariaty. Jednak przede wszystkim, jechałam z przeświadczeniem, że wszystko się okaże na miejscu, a robienie szczegółowych planów nie ma sensu. I rzeczywiście nie miało. Nie dosyć, że zostałam cały planowany pobyt z rodziną Castaño, to jeszcze ten pobyt o miesiąc przedłużyłam. To wszystko za sprawą stosunku Diego i Any Marii do mnie i relacji jaką udało nam się zbudować. Od pierwszego dnia traktowali mnie jak członka rodziny. Zresztą, tutaj należy wspomnieć, że odmiennie do rodziny z Patagonii, to oni mnie odnaleźli. A dokładnie ich syn – Juan. Skontaktował się ze mną w 2012 roku, kiedy chodziłam do liceum. Państwo Castaño długo szukali kontaktu z Tatą, który urwał się rok po jego powrocie do Polski. Udało im się odnaleźć moją rodzinę pięć lat po śmierci Taty, to ode mnie dowiedzieli się o jego odejściu. Bardzo to nimi wstrząsnęło. To, że przez te wszystkie lata Kropka pasła się na ich pastwiskach i była królową ich stajni, sprawiało, że pamięć o Tacie była tam niezwykle żywa. Zresztą, Diego do dziś jest pod ogromnym wrażeniem całej tej historii. Dalej przechowuje podkowy Kropki, narzędzia Taty, jego siodło i kapelusz! Niestety Kropka odeszła w 2015 roku, więc się trochę spóźniłam, żeby ją poznać. Za to trudno zliczyć godziny, które spędziłam na grzbiecie jej potomków. Oprócz dni spędzonych na farmie, gdzie jeździłam konno, dużo czasu spędzałam w domu państwa Castaño położonego w kolumbijskiej selwie. To niesamowite, że tak dobrze się z nimi czułam, dużo rozmawialiśmy, dzieliliśmy codzienność. Trzy dni w tygodniu wybierałam się z Aną Marią do miasta na lekcje salsy. Miałam swój określony rytm tygodnia, który bardzo lubiłam. Państwo Castaño nie wyobrażali sobie, że mogłabym wyjechać po dwóch tygodniach, ja zresztą też nie. I tak zostałam u nich aż cztery miesiące.

ZM: Czy udało ci się dotrzeć do innych osób, które pamiętały twojego tatę?

WK: Tak. Udało mi się na przykład odwiedzić rodzinę mieszkającą na południu Kolumbii, która zaprosiła Tatę z Kropką do siebie na odpoczynek. Znalazłam ich dzięki ciekawemu wpisowi w dzienniku. Tu wyjaśnię, że Tato prosił ludzi, których spotykał, aby wpisali się w jego dzienniku. Przeglądając dziennik Taty, będąc już w Kolumbii, przy wpisie rodziny Martínez, o której mówię, znalazłam odręczną mapkę, dużą naklejkę przedstawiającą ich miasto i bardzo serdeczne słowa. Poczułam, że chciałabym ich poznać. Okazało się, że Kolumbia nie jest wcale taka duża i dzięki Juanowi – synowi Państwa Castaño w kilka dni miałam potrzebny numer telefonu. A tydzień później piłam kawę w ich domu, fotografowałam patio, na którym pasła się Kropka i spałam dokładnie w tym samym łóżku, w którym spał u nich Tato 23 lata temu. W czasie mojego pobytu w Kolumbii odezwał się do mnie też pewien Argentyńczyk, który spotkał Tatę przed laty. Odnalazłam jego podpis w dzienniku Taty i okazało się, że mam ich wspólne zdjęcie – które niestety nie było opisane z imienia i nazwiska, zatem nie wiedziałam, kim jest mężczyzna, który stał przy Tacie na niewyraźnej fotografii. Dowiedziałam się, dopiero kiedy ten pan przysłał mi podobne zdjęcie, które zrobił sobie z przybyszem z dalekiej Europy swoim aparatem. Tak rozwiązała się jedna z wielu zagadek. Mam poczucie, że takich nieodkrytych historii jest jeszcze mnóstwo.

ZM: Co było dla ciebie najbardziej istotne, wartościowe w tym całym przedsięwzięciu? Nawiązanie relacji z ludźmi, którzy spotkali i gościli twojego tatę, spędzenie czasu w miejscach, w których był, odkrycie nieznanej strony jego podróży, czy może jeszcze coś innego?

WK: Zdecydowanie dotarcie do ludzi, których spotkał Tato. Od rozpoczęcia jego wyprawy minęły już 24 lata – wielu świadków tej wyprawy mogło już odejść tak, jak jej główny bohater. Dlatego te spotkania są dla mnie takie cenne, to, że zdążyłam. Dzięki nim odkrywam nieznaną mi stronę podróży, dowiaduję się rzeczy, których nie ma ani na zdjęciach, ani w listach czy dzienniku. Mogę też poczuć, jaki wpływ wywarło na tych ludzi spotkanie z niespodziewanym gościem. I choć nie spodziewałam się tego przed wyruszeniem — mogę z ich wspomnień sama go trochę lepiej poznać.

ZM: Co cię najbardziej zaskoczyło w trakcie tej podróży?

WK: Trudno mi teraz wymienić jedną rzecz. Pewnie dlatego, że ja nie spodziewałam się przed wyruszeniem niczego konkretnego. Do takich małych zaskoczeń należy na przykład patagoński wiatr, który był tak silny, że był w stanie wyrwać drzwi samochodu, czego byłam świadkiem. Jeśli chodzi o zaskoczenia większe i bardziej przejmujące, to na pewno zaskoczyło mnie to, że kapelusz, w którym Tato przejechał całą Amerykę Południową i wcześniej Kazachstan, po tych wszystkich latach jest z troską przechowywany przez Diego Castaño. Domyślałam się, że ludzie, których odwiedzę, będą pamiętać Tatę, zaskoczyło mnie jednak, jak mocne na nich wywarł wrażenie i jak wiele szczegółów pamiętają. Na przykład – Argentyńczyk, który się do mnie odezwał, pamiętał dokładnie, co jedli na kolację i na które pastwisko wypuścili razem z Tatą Kropkę, a także to, że Tato pokazywał mu moje zdjęcie. Zresztą, wszyscy, których do tej pory spotkałam, pamiętają mnie ze zdjęcia, które miał przy sobie Tato. Przyznaję też, że bardzo pozytywnie zaskoczyły mnie reakcje znajomych i nieznajomych na moją podróż, to jak ta historia na nich oddziałuje.

ZM: Zdjęcia, które publikujesz na FB, robią niezwykłe wrażenie. Kadry bliźniacze do tych sprzed lat, ci sami ludzie, trochę posiwiali i trochę inaczej ubrani. Te same miejsca. Tylko zamiast Tadeusza Kotwickiego, ty, jego córka. Samo aranżowanie takich scen czy zdjęć po latach, to musi być dla ciebie mocne przeżycie, ale też na pewno duże obciążenie. Jak to w ogóle zniosłaś? Jakie emocje ci towarzyszyły podczas tej podróży, spotykania ludzi, oglądania i robienia zdjęć?

WK: To prawda, że robieniu tych zdjęć towarzyszyły niejednokrotnie intensywne emocje. Pamiętam, że gdy robiłam pierwsze z takich „bliźniaczych zdjęć”, ledwo stałam nad Cieśniną Magellana, wiatr był tak silny, że prawie nie trzymałam się na nogach, a kamyczki z plaży poderwane podmuchem ostrzeliwały mi twarz. Wtedy pomyślałam – „Jak Tato przeszedł w tym patagońskim wietrze 250 km na pieszo bez kurtki i z ekwipunkiem na plecach ważącym 30 kg (niósł m.in. siodło), zanim kupił Kropkę?”. Wydawało mi się to nadludzkim wyczynem. Pamiętam też, że gdy dotarłam do estancji Stag River, pierwszej nocy wyszłam na wzgórze, siedziałam koło pasących się pod rozgwieżdżonym niebem koni ze stada, z którego pochodziła Kropka i płakałam. Wtedy bardzo silnie czułam obecność Taty. Natomiast pierwszego poranka w Kolumbii, gdy w po raz pierwszy w świetle dnia ujrzałam widok na otaczającą dom dżunglę i zdałam sobie sprawę, gdzie ja właściwie wylądowałam, zaczęłam się głośno śmiać. Takich emocjonujących momentów było naprawdę wiele, większości z nich towarzyszyły łzy. Na szczęście, w całej podróży miałam niezwykłe wsparcie Mamy. Kiedy zestresowana wsiadałam do samolotu do Kolumbii, a niewiele osób rozumiało, co ja właściwie wyprawiam, to Mama mnie pocieszała, mówiąc, „Co Ty się przejmujesz, wszystko będzie dobrze – Tato mówił, że to dobrzy ludzie”. Myślę, że bez jej optymistycznej natury i wsparcia, ani ja, ani Tato niczego byśmy nie osiągnęli. Zresztą często podkreślam, że ona jest ważną bohaterką wyprawy Taty.

ZM: Czy czujesz, że osiągnęłaś to, co chciałaś osiągnąć? Znalazłaś odpowiedzi na swoje pytania? Czy raczej te kilka miesięcy spędzonych w Ameryce Południowej to początek innej, wielkiej podróży?

WK: Czuję, że osiągnęłam dużo, odkąd zaczęłam zajmować się wyprawą Taty. I równocześnie odczuwam niedosyt. To chyba normalne. Tak jak wspomniałam wcześniej, towarzyszy mi myśl, że jest wciąż wiele historii do odkrycia. I … wiele “bliźniaczych zdjęć” do zrobienia.

ZM: Przegrzebując Internet w poszukiwaniu informacji na temat Tadeusza Kotwickiego i jego niezwykłej podróży, odniosłam wrażenie, że materiałów jest bardzo mało. Ot, ze dwa, trzy archiwalne artykuły w prasie amerykańskiej, kilka zdjęć gazet hiszpańskojęzycznych ze wzmiankami o „Polaco Loco” i trochę więcej w polskim Internecie. Jednak pod każdą wzmianką, postem, zdjęciem, jest mnogość komentarzy od byłych uczniów Tadeusza z Krzyżowic, znajomych, innych podróżników, dla których był przykładem, ludzi kochających konie… Wszyscy powtarzają, jaką nietuzinkową był postacią i jak ważne by było uporządkowanie wszystkich tych historii w formie książki. Masz może w głowie plany napisania książki o swoim tacie?

WK: Na pewno mam poczucie, że powinna powstać strona internetowa, zbierająca wszystkie informacje o Tacie. Takie jedno, główne źródło informacji o jego wyprawach konnych. Chciałabym się tym zająć. Komentarze, o których wspominasz, zarówno na temat wyprawy Taty, jak i mojej, są dla mnie bardzo budujące. Moim marzeniem jest stworzenie kiedyś książki na ten temat, ale do tego, podobnie jak wcześniej do samej podróży, muszę dojrzeć.

ZM: Myślisz czasem o pojechaniu do Kazachstanu?

WK: Tak! Choć w tym wypadku czynniki hamujące te myśli są dwa. Pierwszy to taki, że wyprawa Taty z Kazachstanu do Moskwy, którą odbył przed moimi narodzinami, nie jest tak dobrze udokumentowana. Wtedy Tato nie był jeszcze mężem mojej Mamy i nie miał do kogo pisać codziennie listów, które w wypadku wyprawy w Ameryce Południowej są nieocenioną kopalnią wiedzy. Drugi czynnik to brak znajomości rosyjskiego. Myślę jednak, że mimo tego, kiedyś wybiorę się do Kazachstanu, do miejsca, skąd pochodziła Hłoja – klacz rasy achałtekińskiej, która towarzyszyła Tacie podczas jego pierwszej wyprawy konnej i która była założycielką naszego stada w Polsce.

 

Rozmawiała Zuzanna Majer

 

Więcej na:

>>@sladamitaty

>>Facebook