Jak Shrek pożarł Pinokia, czyli dlaczego polskie tłumaczenia filmowe to cyrk

Karolina Pałys >>>>

Audycja radiowa. Temat − najdziwniejsze polskie tłumaczenia tytułów filmowych. Redaktor rzuca przysłowiowym już Wirującym seksem. Gość dodaje Obcego, ósmego pasażera Nostromo i, jego ulubione, Wściekłe psy. Ja także mam kilka swoich typów: Szklana pułapka (oryginalne Die Hard ze szkłem niewiele ma wspólnego) czy Jagodowa miłość (Norah Jones może i kochała jagodowo, ale w tytułowe My Bluberry Nights niekoniecznie to sugeruje). Do tego dochodzą koszmarne tytuły seriali; kto ogląda Kochane kłopoty, Współczesną rodzinę, Dorastającą nadzieję czy Impersonalnych i liznął odrobinę angielskiego, ten wie, o czym mowa (odpowiednio: Gilmore Girls, Modern Family, Raising Hope, Person of Interest). Nie jest tajemnicą, że tytuły dzieł filmowych to osobna dziedzina translatoryki. Pytanie tylko, skąd się takowe potworki biorą i kto za nie odpowiada. Gość audycji miał na ten temat osobliwą teorię. Otóż okazuje się, że tłumacze dostają specjalną premię za „kreatywność” w wymyślaniu tytułów. Zakładam, że miał to być dowcip. Mimo to, można z takiego żartu wyciągnąć pochopne wnioski co do oceny polskich tłumaczeń audiowizualnych. Chociażby taki, że ogół odbiorców w niewielkim, acz wystarczającym stopniu posługujących się obowiązującym lingua franca, potrafi stwierdzić, że dancing to nie to samo co seks, a tłumacz to nie anglista, tylko nieuk.

Dlaczego praca tłumacza audiowizualnego jest trudna i często niedoceniana (a nawet wyśmiewana, czego przykładem anegdota o niechlubnych tłumaczeniach tytułów filmowych)? Może dlatego, że tłumacz pracujący przy filmach czy serialach nie odpowiada całkowicie za produkt końcowy. Przekład literacki stanowi pewną całość. Bez konfrontacji książki w języku oryginału z książką wydaną w tłumaczeniu ocena jakości przekładu jest niemożliwa. Zasada ta działa także w drugą stronę – nie można wydać wartościowej oceny na temat książki nie czytając jej w oryginale (wbrew pozorom nad wyraz często zdarza się, że przekład ma niewiele wspólnego z oryginałem – proponuję porównać oryginalne sonety Shakespeare’a z tłumaczeniem Stanisława Barańczaka – lub też jest od niego lepszy – dobrym przykładem jest twórczość Williama Whartona, niezwykle w Polsce popularnego za sprawą świetnych przekładów Krzysztofa Fordońskiego, natomiast na świecie znanego jedynie z Ptaśka). W przypadku tłumaczeń audiowizualnych istnieje możliwość natychmiastowej konfrontacji, jeśli nie z oryginalnymi dialogami, to z częścią pozawerbalną przekazu filmowego, z którą w wielu przypadkach tłumaczenie nie koresponduje.

Istnieją trzy rodzaje tłumaczenia audiowizualnego: napisy, dubbing i wersja lektorska. W Polsce dwa pierwsze typy obecne są zazwyczaj w kinach, telewizję natomiast zdominował lektor. Jest to metoda najmniej popularna na świecie, na tak wielką skalę stosowana jeszcze tylko na Bałkanach. Wersja lektorska stwarza pozory interakcji z oryginałem, bo słyszymy prawdziwe głosy aktorów. Jednak zaraz potem nakłada się na nie beznamiętny bas Tomasza Knapika czy Janusza Szydłowskiego. Przy opracowaniu listy dialogowej (tzn. tekstu czytanego przez lektora) znika także znaczna część pierwotnych wypowiedzi, ponieważ tempo, w jakim lektor czyta listę dialogową, musi być w miarę jednorodne, w odróżnieniu od tempa wypowiedzi poszczególnych postaci. Zresztą problem skracania wypowiedzi na potrzeby tłumaczenia to główna bolączka tłumaczy audiowizualnych. Twórcy napisów także muszą ciąć wypowiedzi i to znacznie, chociaż nie tak bardzo jak dla wersji lektorskiej. Najmniej szkodliwy z punktu widzenia strat w przekazie jest dubbing. Tutaj widz słyszy dokładnie tyle, ile twórca chce, aby usłyszał. W Polsce ta ostatnia forma jest obecnie najmniej rozpowszechniona, pośrednio zapewne z uwagi na koszty jej produkcji (z trzech wymienionych metod ta jest zdecydowanie najkosztowniejsza: trzeba opłacić aktorów, reżysera, tłumacza, realizatora, studio itp.). Obiegowa opinia głosi, że dubbing nadaje się tylko do bajek. Praktyka większości państw europejskich pokazuje jednak, że wcale nie musi tak być. Dobrze zrobiony dubbing nie brzmi sztucznie i „kreskówkowo”. Wszystko zależy od odpowiednio dopasowanych „kłap”, czyli ruchów warg postaci przy wydawaniu poszczególnych dźwięków – cała sztuka polega na takim dostosowaniu wypowiedzi, aby była ona tej samej długości co wypowiedź oryginalna, miała mniej więcej podobny rozkład szerokich i wąskich samogłosek i przy okazji jeszcze oddawała sens oryginału. Zadanie niełatwe, ale biorąc pod uwagę polski dorobek w tej dziedzinie, dziwi trochę spychanie tej metody na margines. Mało znanym faktem jest, że tradycje polskiego dubbingu datują się już na czasy przedwojenne, kiedy to mówiło się nawet o polskiej szkole dubbingu. Dawne tradycje odżyły jakiś czas temu, za sprawą Bartosza Wierzbięty i Joanny Wizmur, którzy brawurowo zrealizowali Shreka, dając nadzieję na przywrócenie dubbingu do łask. Potem zabrali się jednak za Pinokia…

Rok 2002. Na ekranie Roberto Benigni w białym obcisłym wdzianku wywija koziołki, kręci piruety, podśpiewuje, czyli jak zawsze jest albo denerwująco hiperaktywny, albo uroczo energiczny (w zależności od gustu). Miejsce akcji: Włochy. Główny wątek: nienaturalny przyrost tkanki chrzęstnej w nosie spowodowany kłamstwem. Fabularny film o Pinokiu miał być hitem. Kolejnym dziełem włoskiego geniusza z ADHD (Benigni także reżyseruje). Bo niby dlaczego nie? Po tym jak jego Życie jest piękne dostało Oscara, a sam Roberto podczas gali wręczenia nagród Akademii zaprezentował, jak sprawnie potrafi balansować na oparciach foteli, pełne sale kinowe miał jak w banku. Historia drewnianego pajacyka, który pragnął zostać prawdziwym chłopcem, jest uniwersalna i, za sprawą wersji disnejowskiej z 1940, powszechnie znana.

A jednak film nie stał się światowym arcydziełem. W USA zaliczył spektakularną klapę. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że we Włoszech film był sześciokrotnie nominowany do najważniejszej włoskiej nagrody filmowej, David di Donatello premio (ostatecznie zdobył 2 statuetki). W Stanach także zdobył sześć nominacji, ale bynajmniej nie do Oscara, lecz jego negatywnego odpowiednika – Razzie. Komu wierzyć? Może Polakom, którym, mówiąc oględnie, Pinokio również nie przypadł do gustu. Porównując te wyniki, ma się wrażenie, że dotyczą one dwóch zupełnie różnych obrazów. Poniekąd tak jest, bo na rynek amerykański film trafił w wersji dubbingowanej, na której to, a nie włoskim oryginale, bazowała wersja polska. (…)

 

Czytaj dalej >>> s. 32