Chłopaki z Ameryki, czyli w poszukiwaniu bohatera (nie)idealnego

Co mają wspólnego kowboj z Dzikiego Zachodu i spec od reklamy z lat 60.? W pewnych okolicznościach może wydawać się, że całkiem sporo, zwłaszcza jeśli są to okoliczności lekkiego upojenia alkoholowego. Niestety, rankiem, kiedy dwie aspiryny przytłumią ból głowy, a żenujące zdjęcia jakimś cudem dadzą się usunąć z Facebooka, przychodzi refleksja, że być może fanka Mad Men niekoniecznie może chcieć zostać fanką Deadwood. Jednak jeśli już powiedziało się A (czyli dało słowo harcerza, że się obejrzy serial o kowboju), trzeba powiedzieć B, czyli nacisnąć play i liczyć, że obiektywizm zwycięży nad nieuzasadnionym brakiem sympatii do westernów.

1 kopiaWbrew pozorom pierwsze analogie znaleźć nietrudno. Mimo, że miejscem akcji Deadwood jest Dziki Zachód, zaś bohaterowie Mad Men spotykają się na Madison Avenue, to producenci obu seriali musieli minąć się nie raz i nie dwa gdzieś w korytarzu na rozdaniu nagród Emmy czy Złotych Globów. Twórca Deadwood,  David Milch, w połowie lat 80. wyprodukował Hill Street Blues, przez Wikipedię uważany za „jeden z najlepszych seriali o gliniarzach” (zdjęcie obsady, w której co druga osoba ma trwałą, wąsy, lub wygląda jak członek Village People skutecznie powstrzymało mnie od zweryfikowania tej informacji, ale podejrzewam, że 98 nominacji do Emmy, któreserial zarobił w czasie swojego życia na antenie jest jakimś wyznacznikiem jego jakości). Jeśli chodzi o Matthew Weinera od Mad Men, wystarczą dwa słowa: Rodzina Soprano.

Porównywanie dynamiki obu seriali na pozór nie ma sensu. Mad men są właściwie o niczym, ot dopracowana laurka wystawiona amerykańskiej estetyce połowy XX wieku – trybut dla sukienek w grochy, dobrze skrojonych garniturów, życia na przedmieściach, krążowników szos i kapeluszy typu fedora.  Zwroty akcji wyznaczają kolejne podboje miłosne głównego bohatera lub momenty, w których na scenę wkraczają nękające go demony przeszłości. Poza tym akcja ogranicza się do śledzenia codziennych interakcji pomiędzy pracownikami agencji reklamowej, ich rodzinami i rzeczywistością. Jednak to właśnie leniwe tempo pozwala w pełni docenić szczegóły scenografii i kostiumów, dostrzec wszelkie smaczki w postaci odniesień do prawdziwych wydarzeń. Bohaterowie Mad Men przygotowują kampanie dla Lucky Strike’a, Pan Am, Heinz’a. Komentują równouprawnienie kobiet, segregację rasową, chodzą na koncerty Beatelsów, bawią się na przyjęciu w dniu śmierci Martina Luthera Kinga.

W Deadwood z kolei trup ściele się gęsto, a do ludzi strzela się często i bez powodu, co samo w sobie daje fabule dużego kopa. Co ciekawe jednak, nie ma tu spektakularnych pościgów dyliżansów czy zmasowanych najazdów czerwonoskórych. Tak naprawdę nawet do końca nie wiadomo, jak w całej okazałości wygląda tytułowa osada cum miasteczko Deadwood – większość akcji dzieje się w zamkniętych przestrzeniach: obskurnym saloonie czy karcianej melinie. Kiedy już wychodzimy na zewnątrz, kamera cały czas trzyma się blisko bohatera, nie dopuszczając do oglądu szerszej perspektywy. Mad Men to także głównie wnętrza. Windy, ciasne gabinety, garsoniery – to tam klaustrofobiczne lęki przejmują kontrolę nad bohaterami, a na jaw wychodzą ich prawdziwe intencje.

Oba seriale portretują świat mężczyzn-pionierów. Z jednej strony osadników, przesuwających granice Stanów na zachód w poszukiwaniu złota, a z drugiej pierwszych copywriterów, pokonujących metaforyczne granice społecznego tabu. W Mad Men centralną postacią jest Don Draper, od sześciu sezonów nieustannie przeżywający kryzys wieku średniego, alkoholik, naczelny w agencji reklamowej. W centrum osi dramatycznej Deadwood znajduje się natomiast Seth Bullock  – były szeryf, obecnie właściciel spółki handlowej, szukający na D2 kopiazikim Zachodzie zarobku, szczęścia, zemsty i pewnie jeszcze paru innych rzeczy.

Jeśli wziąć pod uwagę okoliczności w jakich obu “pionierom” przyszło funkcjonować, to dwudziestowieczny Nowy Jork teoretycznie bardzie sprzyja formowaniu pozytywnego charakteru. Paradoksalnie jednak, ze wspomnianej dwójki to Bullock okazuje się tym dobrym, sprawiedliwym, niepijącym (aż tak dużo) i szanującym kobiety – niemal ideał człowieka dzikiego zachodu, brakuje tylko długich włosów i tomahawka za pasem (przyjmując za punkt odniesienia mojego serialowego idola okresu przedszkolnego – Sally’ego z Doktor Queen). W świecie, gdzie trupów jest tak dużo, że karmi się nimi świnie, Bullock postanowił pozostać ostatnim sprawiedliwym. Nie oznacza to oczywiście, że gardzi przemocą, przeciwnie, z chęcią odstrzeli głowę każdemu, ale, co w przypadku Deadwood wcale nie jest truizmem, musi mieć ku temu ważny powód. Ciekawe podejście, szkoda tylko, że Timothy Olyphant nie do końca dźwiga ciężar roli. Jego mimika twarzy ogranicza się do wybałuszania oczu w momentach napięcia, co jedynie w części można usprawiedliwić tym, że wąsy zasłaniają mu pół twarzy. Niestety, na tle innych aktorów (zwłaszcza genialnego Iana McShane’a w roli psychopatycznego właściciela saloonu) wypada po prostu blado.

Don Draper to od początku człowiek zagadka. Jon Hamm ze swoją monumentalną sylwetką i szczęką, której kanciastość wprawiłaby w zakłopotanie samego Schwarzeneggera idealnie sprawdza się jako zimny, zdradzający swoje kolejne żony na prawo i lewo człowiek z przeszłością. Na początku nie bardzo  wiadomo skąd Draper wziął się na Madison Avenue. Niby doskonale znajduje się w środowisku, lawirując pomiędzy układami i układzikami, zawsze wychodzi na swoje. Jednak od początku ma się dziwne poczucie, że nie jest stąd, co potwierdzają kolejne retrospekcje odkrywające coraz to nowe ciemne plamy na jego przeszłości. Draperowi daleko do szarmanckiego kowboja nie tylko jeśli chodzi o podejście do kobiet. Jego moralność w kwestiach biznesowych również jest na poziomie prosiaka obgryzającego kości nieboszczyków w Deadwood.

Oba seriale są świetnie zrealizowane i poprowadzone fabularnie, więc nawet dla samych doznań estetycznych warto skusić się na chociaż jedną serię każdego z nich. A nóż – widelec okaże się, że nie taki kowboj straszny i nie taki copywriter uroczy jak go malują.

Karolina Pałys