Chemiczna litość – Marcin Jarmusz

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że książki mówiące o uzależnieniu w polskiej literaturze są albo dobre, albo złe. Żadnego „pośrodku”. Z jednej strony uroczy, choć z obrzyganą marynarką Pilch i Mirosław-ale-się-spaćkałem-Nahacz, z drugiej – niesamowicie nudna Rosiek i poradnikowa Helena Rogal. Może dlatego z pewnym entuzjazmem czekałem na książkę Juliusza Strachoty, którą reklamowano jako coś nowego. To właśnie „Relaks amerykański” miał być dla mnie ocaleniem tego tematu, dowodem, że można inaczej, lepiej, zarówno bez zbędnego efekciarstwa, jak i bez nużących pogadanek ku przestrodze. Strachota miał obalić tabu lekomanii w Polsce i rzeczywiście, chyba jest pierwszy, który się pokusił o poruszenie tego skrzętnie ukrywanego tematu, za co możemy być mu dozgonnie wdzięczni. Za realizację – już niekoniecznie.

Nieukrywane pisanie o własnym doświadczeniu życia to jedna z tych literackich półek, które pomagają pochylić się ponownie nad istotą, sensem całej twórczości z jakimś elementem autobiograficznym i procesem jej powstawania. Przeobrażenia w zakresie teorii i krytyki literatury (może lepiej: w zakresie życia społeczno-politycznego w ogóle, które z oczywistych względów wymusiły pewne zmiany w literaturze) stworzyły, jak sądzę, pewne niebezpieczeństwo.

Zaryzykuję stwierdzenie, że współczesna literatura, która zawiera choćby tylko skromny element autobiograficzny, często nie powstaje, jak dotąd, z pobudek terapeutycznych czy chęci segregacji własnego doświadczenia, będącej wyimkiem jakiejś całości – a to dlatego, że nie pyta się już prawie o istotę pisania o własnym doświadczeniu. Opowiadanie swojej opowieści zaczęło być tylko punktem wyjścia do stworzenia sobie możliwości zabawy językiem, operowaniem bardziej formą niż treścią. Nieważne – po co ważne – jak.

Z naprędce skleconej przeze mnie diagnozie elementów autobiografizmu w najnowszej literaturze polskiej wyłamuje się „Relaks amerykański” Strachoty, choć nie jest to akurat zaletą tej książki. Autor rzeczywiście zajmuje się własną historią i przetwarzając ją w materiał literacki, próbuje opowiedzieć swoje doświadczenie innym. Każdy, kto śledzi przynajmniej pobieżnie życie okołoliterackie, na pewno natrafił na co najmniej dwa wywiady ze Strachotą, w których przyznawał on się do swojego uzależnienia od leków i alkoholu. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że autor „Cienia pod blokiem Mirona Białoszewskiego” napisał swoją ostatnią książkę z pobudek dydaktycznych. Rozumiem i pochwalam, że media potrafią jeszcze pokazać wygraną walkę z nałogiem ku przestrodze, niestety w przypadku literatury to sposób często zły, to po wielekroć skompromitowana i nieskuteczna metoda (zazdroszczę, jeśli ktoś nauczył się czegoś dzięki lekturze „Mikołaja Doświadczyńskiego przypadków” – problemy inne, pobudka ta sama), choć ciągle żywa.

Oczywiście oddać należy autorowi, że długo ukrywa ten zamiar; jedynie ostatni rozdział „Relaksu amerykańskiego” to pełen emocjonalnego tonu wywód skierowany do czytelnika i jest czymś w rodzaju wajchy, która przestawiać ma myślenie odbiorcy o tym, co właśnie się przeczytało, na tory, które upodobał sobie autor. Długo nie mamy w książce Strachoty tego, co może najgorsze w literaturze mówiącej o uzależnieniu: przykrego tonu mędrca, wszystkowiedzącego moralizatora, który opowiada swoje dzieje i grozi palcem, by przestrzec dziatki przed czyhającym niebezpieczeństwem dostępnym w każdej aptece. Nie mamy w książce nawet tych wszystkich tanich chwytów, które mają wzbudzić w czytelniku litość dla uzależnionego bohatera – i wszystko to jest niewątpliwą zaletą całego przedsięwzięcia. Ale w kontekście wspomnianej wajchy – to jedynie pogarsza sytuację, bo burzy wyobrażenie, które powstało w ciągu lektury: wyłączając blurby, czytelnik aż do ostatniego rozdziału właściwie nie wie, że opowieść Strachoty powstała ku przestrodze.

Właściwie pozbawiony elementów refleksji o szkodliwości lekomanii tekst poprzedzający (czyli znakomitą większość książki), zmusza wręcz czytelnika do samodzielnego ocenienia losów bohatera (bohaterów), ale deklaracja postaci w ostatnim rozdziale sprawia, że cały powód do napisania książki legł w gruzach. „Relaks amerykański” byłby może całkiem zgrabną przestrogą, gdyby Strachota uciekł do sprawdzonego, choć dosyć prostego sposobu realizacji swoich zapędów dydaktycznych. Idzie mi tu o obranie strategii bezustannego zapewniania czytelnika o prawdziwości historii, o jej prawdopodobieństwie, przy jednoczesnym zaznaczeniu, że to tylko literatura.

Ponieważ temat uzależnienia od leków jest w Polsce dosyć zaniedbany, nieznany, trudno mieć jakieś zastrzeżenia do prawdopodobieństwa całej historii Strachoty. Wierzymy mu na słowo nie tylko dlatego, że może jako pierwszy o tym napisał, ale też dlatego, że po za książką mówi o swoim uzależnieniu. Nawet jeśli czytelnik znajdzie w „Relaksie amerykańskim” jakieś nieścisłości, coś, co wyda mu się dziwne, niemożliwe do wyobrażenia, to książka i tak broni się sama swoim podziurawieniem akcji. Zabieg ten był konieczny – bez niego nie można było zaprezentować skutecznie destrukcyjnego wpływu leku na pamięć bohatera. Stworzono więc nam aurę, że mówi nam wszystko to, co sam pamięta – nic poza tym, a przez to – jest wiarygodny. Uzależnienie głównego bohatera trwa w powieści kilka lat, postać nie szczędzi nam szczegółów związanych ze zdobywaniem xanaxu. Mechanizm jest właściwie prosty, szybkie uzależnienie, pobijanie kolejnych rekordów w ilości przyjmowanych dawek, koncentracja życia wokół zdobycia upragnionej substancji. Ostatni, najdłuższy punkt jest chyba najciekawszy pod względem prawdopodobieństwa całej historii – bohater próbuje podliczyć w pewnym momencie ile wydał na wizyty lekarskie i na same leki w aptece – i wychodzą z tego astronomiczne, idące w tysiące złotych sumy. Wiemy, że sprzedaje swoje (i nie tylko) rzeczy w lombardzie, że traci pracę, a przez jakiś czas utrzymuje się ze spadku, który niespodziewanie otrzymał, ale mimo wszystko skala problemu przyjmowania przez niego leku jest ogromna i po krótkim namyśle można dojść do wniosku, że aby być uzależnionym od xanaxu, to wcześniej trzeba być milionerem. Ale i takie wątpliwości są łatwe do obalenia – to literatura, w dodatku prezentująca nam wyłącznie wyimki, fragmenty historii postrzępionej przez długie chwile niepamięci, relaksu, odpoczęcia od życia.

Jest jeszcze coś w książce Strachoty, co budzi pewien niepokój. Oto całe uzależnienie, jak się okazuje, nie jest wynikiem pewnej słabości, skłonności ludzkiej do przyjmowania odprężającej umysł substancji. To, że bohater „Relaksu amerykańskiego” drapie dno, by zejść jeszcze niżej, jest – według książki – wynikiem spisku. Lekarze są tutaj tylko szeregowcami, to słudzy ogromnych koncernów farmaceutycznych, które w pogoni za zyskiem wydają rozkazy uzależnienia jak największej grupy ludzi od leków, by potem dowolnie nimi manipulować. Lekarz staje się więc nie tym, który ratuje, a jest zwyczajnym dilerem. Brzmi jak jedna z teorii spiskowych, którymi powinien się zająć w Polsce Jesse Ventura? Nie szkodzi – dowodów na jej prawdziwość i tak na razie nie znajdziemy, bo w Polsce nie ma programów leczenia ludzi uzależnionych od leków i oficjalnych statystyk. Przypadek?

Nie ukrywam, że książka Strachoty nie jest wybitna, a jego pisarstwo jeszcze czeka, by zachwycić nas swoim talentem. Najważniejsze, że powieść (paradokument? Proszę, nie!) autora „Oprócz marzeń warto mieć papierosy” nie jest wcale taka zła. Może za największą zaletę „Relaksu amerykańskiego” należy uznać sam poruszony problem, ale sposób jego zaprezentowania nie jest wyrazisty i charakterystyczny, właściwie jest zupełnie nijaki, grzęznący w potoku przekleństw, często zwyczajnie nieuzasadnionych, bo nie towarzyszą im mocne opisy przeżyć Juliusza, których zwykło się oczekiwać po tego typu literaturze (wyłączając te drobne, naprawdę oschłe wyjątki, które zaserwował nam autor, cała rzecz wygląda trochę jak poradnik, a nie przestroga). Stworzył nam autor historię uzależnionego, która w większości sprowadza się do ogólnego zarysowania tego, jak wyglądało jego życie: jak zdobywał pieniądze (fartem), jak nie gubił się w gąszczu sieci lekarzy i aptek (prowadzi notatki), co wywoływał u niego lek (na pewno niepamięć i relaks – ale, jak wspomniałem, szerszych opisów brak – pewnie ku przestrodze, żeby przypadkiem nie zachęcić do spróbowania). Najsłabiej może zaznaczono w powieści to, co może najważniejsze. Unika Strachota pisania wprost o problemie zanikania własnej tożsamości, o chęci zrzeczenia się odpowiedzialności za własne życie, a na koniec formułuje jeszcze potworną, choć wcale nie nieprawdopodobną tezę, że wszystko to przez białe kołnierzyki z Pfizera. Nie mamy tu do czynienia z wstrząsającymi opisami konsekwencji przyjmowania chemicznej litości, jest tylko sprytne dowodzenie, że było coraz gorzej, ale niemożliwe jest to do opowiedzenia – bo się po prostu nie pamięta.

 

Juliusz Strachota, Relaks amerykański, Korporacja Ha!art, Kraków 2015

 

Marcin Jarmusz