6 mil – Daniel Orzadowski

W tym mieście, żeby wejść do autobusu, trzeba kupić bilet u kierowcy. Zostało na jedzenie, nie ma na bilety. Dam radę piechotą do roboty. 6 mil, jak idiota. Jestem tu nowy, nie zacznę od proszenia o drobne. Odrzuca mnie na samą myśl. Piękne uczucie. Wyobrażam sobie, jakby to było wyzbyć się tego uczucia. Jakbym miał wyrwać z siebie kawałek ciała. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że to musiałoby być tuż pod splotem słonecznym. Powstałoby rzucające się w oczy kalectwo, wstyd.

*

Idzie się prawie dwie godziny w jedną stronę. Chodzę tę trasę szybkim, równym tempem. I, tak, jestem dumny, że robię to w ten sposób. Energia jaką zużywam, mogłaby zostać przekształcona na coś potrzebnego mnie i innym. Tak właśnie jawi mi świat ludzi: ogrom nieskomunikowanej energii. Słońce, które nigdy nie wzejdzie. Duch Święty Rozproszony. Zaczyna to brzmieć na sposób, w który mówię do siebie podczas tych marszów. Mówię do siebie najpierw w myślach. Mówienie w myślach to tylko udawanie mówienia. Kiedy dookoła są już tylko pola, przymuszam się, aby mówić na głos. Mówiąc na głos czuję przestrach, że ktoś może mnie usłyszeć. To, z czego składa się ten przestrach, ma o wiele większe znaczenie od wypowiadanych słów. To, co mówię, ma mi dowodzić, że mimo idiotyczności drogi i jej celu, ja sam nie jestem idiotyczny. Jakby mówienie miało sprawić, że za którymś razem na końcu pokonywaj drogi nie będzie miejsca pracy, ale nagroda.

Docieram na nockę mokry od potu. Zdejmując czapkę odsłaniam zlepione włosy. Koszulka przylega mi do pleców ciemną plamą. Tamci pytają, czemu się tak pocę. Nic nie chcę im mówić, skoro nie chcą się domyśleć. Ja patrzę na ich obce gęby i dopowiadam sobie wszystko. Są kimkolwiek, tym nadmiarem o tysiącu twarzy. Nie wiedząc gdzie się podziać, przychodzą do Tesco. Ich miałkość jest odbiciem mojej. Mam im opowiadać, czemu się spociłem? Bo sposób, w jaki pokonuję drogę do Tesco, wybawi mnie od Tesco… Moja osobista mitologia nie trzyma się kupy, wiem o tym.

>><<

W czwartek dostawa z centrali w Southampton nie dotarła w całości. Zepsuł się tir, akurat ten załadowany nabiałem. Ja dokładam nabiał. Uzupełniłem towar korzystając z zapasów z chłodni. Szybko mi to poszło. Myślałem, że team lider oddeleguje mnie do jakichś innych zadań. Do sprzątania, czy czegoś w tym rodzaju. Ale on powiedział, że nie mamy żadnych opóźnień, i że jeśli nie mam nic przeciwko, to mógłbym pójść wcześniej do domu. Od perspektywy wyższej wypłaty, ale dopiero pod koniec miesiąca, wybrałem możliwość pójścia sobie – natychmiast.

Trzecia w nocy. Normalnie robiłbym do 7. Wychodząc przyglądałem się, jak inni muszą dokładać towar. Na zewnątrz sklepu minąłem starca, który przesuwał wózki na zakupy. Długi ciąg wózków złączonych z sobą, a on na końcu, zgarbiony, pchał je powoli. Oświetlały go latarnie parkingu. Z całej postaci najlepiej widoczne były długie siwe włosy oraz odblaskowy pasek kamizelki. Zawołałem: Hello mate, how are you? Odpowiedział sapiąc i wrócił do przeciskania wózków. Moje pozdrowienie wyrażało jedno: kimkolwiek jesteś, mógłbym być tobą – co ja tu robię, skoro mnie to przeraża?
Odszedłem w euforii pozornego oswobodzenia. Tesco jest w centrum, a miasto jest małe. Szybko znalazłem się poza regularnymi zabudowaniami. Gdy drogę zaczyna przecinać rzeka Stour, już tylko z rzadka mija się parterowe domki. Za rzeką są już tylko pola.

Tej nocy była gęsta mgła. W którymś momencie po mojej lewej stronie ukazały się światła. To był samolot. Niezgrabna maszyna o szerokim kadłubie i skrzydłach, które wydawały mi się zbyt krótkie, aby mogły ją unieść. Nie wydawał żadnego dźwięku. Nie potrafię sobie tego wytłumaczyć. Unosił się, aż widać było jedynie jego światła sygnalizacyjne. Obserwowałem, jak przesuwały się na tle nieruchomych gwiazd. Nagle maszyna zrobiła zwrot wydając przeciągły ryk. Uczułem strach. Bałem się, że wraca po mnie. Samolot zszedł na tyle nisko, że znów można było rozróżnić szczegóły jego budowy. Przeleciał paręset metrów przede mną i odleciał nad pola. Straciłem go z oczu. Bałem się, że samolot przyleciał ukarać mnie za to, jak fałszuję swoje myśli. Pojmowałem, jakie to niedorzeczne i niemożliwe, jednak nie przestałem czuć strachu. Wierzyłem, że samolot zanurkuje, żeby rozłupać mi głowę skrzydłem. Nareszcie! Słuchałem jak robił kolejne zwroty. Śledził mnie z wysoka. Zataczał kręgi, ale nie zapuszczał się nad sąsiednie miasto. Na rozgraniczającym je wzgórzu Wimborne pomyślałem, że da mi już spokój. Pośród latarni ulicznych i sklepowych witryn jego atak miałby rangę zwykłego wypadku komunikacyjnego.

Fot. Jana Gombikova

Fot. Jana Gombikova

*

Wracając do sklepu na kolejną nockę zauważyłem reklamę aeroklubu z siedzibą oznaczoną paręset metrów za polami. Samolot wyruszył jednak z innego miejsca. On wróci. To co myślę po drodze do Tesco nie może być bez znaczenia.

>><<

W piątek pracę w Tesco skończył Eric od dokładania ciastek i przekąsek. Nigdy nie odezwałem się do niego słowem, ale jemu przyglądałem się najwięcej. Na przerwie czytywał Biblię. Miał swój stolik w kantynie. Zjadał kanapki, czyścił blat z okruchów i wyjmował Biblię z ładnego skórzanego neseserka. Tak noc w noc.

Aby jego pożegnanie mogło odbyć się w godzinach pracy i bez łamania regulaminu, zorganizowano ćwiczenia przeciwpożarowe. Rozległ się alarm i ewakuowano nas do strefy zbiórki na parkingu. Po wszystkim poszliśmy do jednego z biur. Szef zmiany, chłopak młodszy od Erica o jakieś trzydzieści lat, wywołał go na środek. Wręczył mu prezent pożegnalny – naręcze czasopism o wędkarstwie i karton ciasteczek, które przez lata dokładał na półki. Pozwolił Ericowi pójść do domu. Nam kazał wracać do dokładania towaru.

Eric czytał Biblię każdej nocy. Chciałem wiedzieć od jak dawna. Przełamałem się i wypytałem o to innych. Powiedzieli, że pracował w tym jednym sklepie od sześciu lat, i tak, od zawsze czytywał Biblię na przerwie. Co najmniej sześć lat zdań, które – tak mi się wydaję – temu służą, aby porównywać do nich to, w czym samemu bierze się udział. I za każdym razem ten człowiek kończył czytanie i wracał układać ciastka.
Pomieścił w sobie słowa wiary i lata układania ciastek na półkach. Żadna z tych stron nie stała się w nim cięższa, nie zataczał się ani na lewo, ani na prawo. Widocznie to się w nim wymieszało. Obrzydlistwo.

Teraz na przerwach czytam „Na dnie w Paryżu i w Londynie”. Kiedy czytam, jak Anglik musi dopraszać się o robotę, wtedy ci dookoła przestają się mi wydawać w czymkolwiek lepsi, tylko dlatego, że są Anglikami. Książka stała się materiałem do wytworzenia potrzebnego mi uczucia. Kiedy wyuczyłem się tej metody? Z jej użyciem będę mógł bardzo powoli samego siebie zatapiać w wybranych uczuciach, aż doczekam dnia, gdy pozwoli się mi odjeść na emeryturę.

>><<

Wpłynęła wypłata. Kupię bilet autobusowy. Rezygnuję, zanim spotka mnie nagroda za dzielnie pokonywanych 6 mil. Być może rezygnuję zaledwie o 18, o 12 mil przed punktem przełomowym. Samolot powinien zabijać tych, którzy się poddają.

Rys. Daniel OrzadowskiJest sobota rano. Położę się spać. Będę spał cały dzień. Obudzę się nocą. Wyszczam się i zjem coś i znów położę się spać. Obudzę się w niedzielę. Nie chcę oglądać siebie w niedzielę. Budzę się wyspany i muszę coś zrobić. Coś dobrego. Ale co jest dobre? Wpasować się w mechanizm, w którym ja daję coś istotnego i coś istotnego otrzymuję. Przy całkowitej nieświadomości, jak termit. Samolot zapoluje na mnie za te cuchnące chorobą fantazje. Albo wzgardzi mną i nie pojawi się nigdy więcej. A więc upatruję w tym pewną zależność. Samolot pojawia się, kiedy jestem na progu wyjawienia, jakie są moje prawdziwe przekonania. Gdy dokonuje prób tych poprawnych deklaracji, dla samolotu jest to sygnałem do startu. Magia. Jeśli zbyt długo będę mówił, nie mówiąc nigdy tego, co powinienem, samolot zanurkuje, aby mnie zabić. Nie przywołuj samolotu swego na daremno. Ale ja teraz nie potrzebuję niczego przywoływać. Nie pragnę wykpić się z miejsca, w którym się znalazłem. Dlaczego? Nie, spokój, byle nic nie mówić. Nic się nie wydarzy, jeśli przestanę o tym myśleć. Zostawię to tak na chwilę.

 

Daniel Orzadowski – Rocznik 1983. Pochodzi z Siemianowic Śląskich. Pracuje w organizacji pozarządowej. Bez dorobku literackiego.